Dzisiaj wstałam bardzo wcześnie, nie dość, że mam pełno roboty to komary mnie obudziły. Mamy ich tu dużo, gdy nie ma wiatru. Zwykle mam taki specjalny środek na te paskudy. Jest to spirala, którą wtyka się na mały stojaczek i się to podpala. Dymek truje owe paskudy, więc trzymają sie z daleka. (ciekawe co jeszcze truje?) chyba że spirala się skończy i wówczas mamy pobudkę skuteczniejszą niż najgłośniejszy budzik.
Poranki są piękne. Wszyscy śpią, woda w zatoce jeszcze nie zmącona pontonami i małymi stateczkami, które kursują w tę i z powrotem pomiędzy małymi wysepkami, to taki idealny czas na kawę i obmyślenie planu na cały dzionek. W "normalnych" warunkach dodałabym także, że to czas na prysznic, ale prysznice w marinie otwierane są dopiero o ósmej, zwykle jest to jakby self - service i trzeba samemu iść po klucz, poza tym woda nagrzewana jest słonecznymi panelami, więc rankiem nie ma co liczyć na gorącą wodę. Ale to nie szkodzi, nie ma to jak orzeźwiający strumień zimnej wody, prawda? Tak więc dziś wybrałam opcję ‘Be’ kąpieli i najnormalniej w świecie wskoczyłam do wody koło jachtu. Woda jest czysta i pełna rybek. Także wodnych węży. Nie bardzo za nimi przepadam, ponoć są ‘trujące’ - że tak to ujmę. Ale ich ‘pyszczek’ ma małą rozpiętość i umrzeć można jedynie gdyby ugryzł Cię na przykład w palec bo jego jad jest umiejscowiony dlaleko w jego ‘szczęce’, a jak wspomniałam otorzyć jej za bardzo nie może.
No więc po słonej wodzie szlauch koło łódki zupełnie wystarcza, bo musi!
O 0815 słuchałam ukf’ki. Mamy tu tak zwaną sieć dla ‘cruisingowców’. Omawiana jest pogoda, dawane są porady co, gdzie i jak załatwiać, ludzie zgłaszają się z ofertami sprzedaży czy wymiany sprzętu... a ja na przykład dzisiaj pytałam, czy którykolwiek z przebywających w Port Vila jachtów przeszedł czy zamierza przejść Cieśninę Torresa na północ od Australii. Ogłosiłam też, że potrzebuję dwie szczegółowe mapy. Mam nadzieję, że późniejszym popołudniem ktoś przeszuka swoje mapowe skarby i znajdzie coś, a może będę miała okazję porozmawiać o tym trudnym nawigacyjnie odcinku.
O, właśnie zagadał do mnie Mike. nie znamy się jeszcze, ale powiedział, że ma mapy, które mnie być może zaintersują. Jakie to cudowne. Podchodzi obca osoba, mówi ci po imieniu, naprawdę. Człowiek czuje się wśród innych żeglarzy jak w dużej rodzinie. Wszyscy chcą ci pomóc, jedni wiedza techniczną, inni mają części zapasowe niemożliwe do kupienia na wyspie i każdy jeden ma historii morskich do opowiedzenia co niemiara. Każdy jacht znaczy bardzo dużo dla ich wlaścicieli, często jest to dom, na którym wędrują po świece latami.. piękna sprawa! Choć odczuwam pewnego rodzaju ulgę, że nie posiadam dużego jachtu z pralką, prysznicem, lodówką... te rzeczy zawsze się psują i weź tu je napraw! Toalety też nie posiadam, bo one nie dość że się zatykają to zajmują dużo miejsca i trzeba je sprzątać... A tak ocean raczej się nie zatka. No chyba żebym..... eee. Zostawiam ten temat.
Miałam przerwę w pisaniu, bo poszłam na jacht mojego nowego znajomego. Przeszukaliśmy jego mapy i oto mam te, które potrzebowałam.
No i tak minął poranek. Żeglarze powstawali, nowy jacht wpłynął do mariny. Cała obsługa Yachting World przybiegła z pomocą. Bardzo pomocna i kompetentna załoga. Widać rutynę w tym co robią. Tak rozmawiałam ze znajomym, że jak wpływa jacht to wiele ‘cruisingowców' przychodzi popatrzeć.Czy są tu by pomóc w razie czego i złapać cumę a może przyszli uśmiać się z trudów innego skipera. Oczywiście wszyscy chcemy pomóc jeśli zajdzie potrzeba. Czasem ktoś i pontonem przypłynie dopomóc przy nienajlatwiejszym ‘parkowaniu’ jachtu rufą. W każdym razie ja, poobserwowałam by się nauczyć ile mogę, także na błędach innych, może troszkę, żeby poczuć się lepiej..? Tak to już jest, że łatwo osądzać i komentować, gdy samemu nie stoi się za sterem... ach, ta ludzka natura...
Teraz zapakuję moje mapy w worek na śmieci, by nie zmokły, a deszcze są tu silne choć przelotne. Potem lecę do Liz i jej firmy produkującej naklejki. Zaproponowała mi, że naprawi mój napis na dziobie jachtu. Deszcz i silny wiatr pozrywał mi części INTER-PRO dookoła świata.... zobaczymy co da się wykombinować.
Potem muszę lecieć do ambasady australijskiej. Odkąd zdecydowałam sie zawinąć do Darwin staram się o wizę. Potrwa to troszkę, bo pani ambasador jest na szkoleniu. Wyspiarskie życie jak w Madrycie, bym rzekła.To lecę. Czeka mnie jeszcze naprawa listew do grota, wymiana nakładki na maszcie, może odkupię światła diodowe od znajomych by czerpały mniej energii... ale o tym już póżniej.