No i się dorobiłam. infekcji w układzie moczowym. Samotnemu żeglarzowi to i zapalenie w pęcherzu. Ogoliłam z tej okazji nogi i pojechałam do miejscowego szpitala. Szpital jak szpital. Zielony, z widocznymi brakami w wyposażeniu dla sprawnych inaczej i z długą kolejką po druczek potwierdzenia zapłaty za wizytę. I tak podziwiałam panią w okienku, która całymi dniami wypisuje imię, nazwisko, zapłacone. Mając świstek w ręce należało stanąć w drugiej długiej kolejce - przypomina Wam to coś? bo ja poczułam się jak za dawnych czasów, a pan, dzięki któremu czułam się znowu młodo nadał mi numerek i jedyne 2 godziny później byłam w gabinecie. Ech, nie dziwo, że wszystko wolno szło. Pan lekarz albo sam cierpiał na anemię, albo już wyspiarski czas zupełnie uderzył mu do głowy, bo prędko to ani się nie poruszał, ani nie mówił. Mało tego, po angielsku o dziwo prawie wcale. Pogimnastykowałam swój francuski, on coś porysował i doszedł do wniosku, że jeśli nie będę miała stresu to nigdy nie będę chorowała po czym zapytał się mnie co chcę z boleściami zrobić. Hm, pomyślałam, po jakie licho goliłam nogi żadnego badania nie będzie. Ale jego oczy głęboko wpatrzone w moje - zupełnie osłupiałe, dodały mi chyba otuchy: przecież inni mają gorzej, choć powinnam mieć gorączkę, a nie mam (pan lekarz był z tego wyraźnie niezadowolony). Poszłam do apteki. Nożykiem odliczono mi antybiotyk, leki są wliczone w koszt badania (6 PLN) i zanim wróciłam na jacht dowiedziałam się w szpitalu, że dwa razy w tygodniu mają tak zwaną klinikę. Specjaliści z Australii są na miejscu i jeśli z pacjentem jest bardzo źle to ma szczęście być dokładnie przebadanym. Czyli nie jest ze mną jeszcze tak źle.
W takich miejscach jak Vanuatu to pluję sobie w brodę, że nie zostałam lekarzem. Tyle można by pomóc mieszkańcom takich miejsc. Chociaż z drugiej strony oni mając tam tak mało czują się szczęśliwi i tego to nam Polakom chyba ‘bardzo trochę’ brakuje. Na przykład na ból zęba żują korzeń, który wygląda jak patyk i którego nazwy nie pamiętam (coś na amnezję poproszę!), a na resztę zmartwień popijają popołudniami kavę. Kava to taka roślinka, której korzeń jest moczony w wodzie i wyciskany przez taką, za przeproszeniem, babciną skarpetkę. Pogniotą to, pogniotą, dodadzą wody i trunek wyglądający jak zlewki po myciu naczyń i smakujący zresztą podobnie gotowy. Sprawia, że szczęka ci drętwieje i wyciszasz swoje nerwy, z czasem mówisz coraz mniej. Toć przecież majątek by zbić można eksportując to do krajów pełnych mężów gadatliwych żon z temperamentem....