24 - 11 - 2009
22.11. 2009

Przede mną jeszcze 900 mil, niedzielę dziś mamy, niebo totalnie zachmurzone.

nie pisałam dużo z kilku powodów. Po pierwsze: na tym zwrocie ciężko jest utrzymać się przy komputerze (a sama projektowałam swój stół nawigacyjny (a. nie myślące stworzonko b. takie rzeczy wychodzą dopiero „w praniu” – wybierzcie sami), po drugie: cóż to jest za „jazda” tutaj, to Wam mówię!
Od samego początku XVI etapu miałam silne wiatry totalnie „w nos”, a musiałam iść ostro do wiatru, żeby ominąć najdalej na północ wysunięte wysepki Markizów. Ciężko było, nie powiem. Potem okazało się, że drobne skaleczenia na prawym kolanie i lewej kostce zainfekowały się i nagle dostałam takiej gorączki, że nie mogłam się nawet ruszyć. bardziej gorąca to ja chyba w życiu nie byłam :), a bloki na samosterze wyrobiły się i musiałam natychmiast je wymieniać bo przecierały się linki, a to mogło doprowadzić do prawdziwej katastrofy. Później okazało się, że mam „mały” przeciek i z tego miejsca, do którego wlewała się woda nie chce nic a nic odpływać do zęzy w miejscu gdzie mam pompę, więc co pół godzinki swoim jedynym zresztą garnczkiem (resztę rozdałam ludziom na Markizach) musiałam przelewać wodę... za bulajem wiało „jak smok” a ja wyczerpana gorączką...
nie miałam wyjścia -apteczka poszła w ruch. Poszukałam skalpela, pootwierałam zakażone rany, powycinałam co mogłam, i tak jak rzadko sięgam po leki – co z pewnością potwierdzą moi najbliżsi i zapewne każda mama zodiakalnego baranka - tak wtedy niemalże spałam z głową w apteczce. na moje szczęście, po podobnej przygodzie na Wyspach Kokosach pozostało mi nieco antybiotyku, który teraz był jak znalazł; rany musiałam niestety otwierać jeszcze kilka razy, a ból taki, że „olala”, ale wiedziałam, że nie mam wyjścia. Gdybym zostawiła ropę w środku to mogłoby się to źle skończyć, i zapewne musiałabym zawrócić z drogi.
udało się, bo codziennie czyściłam rany i robiłam świeże opatrunki. musiałam spać na koi, z resztą pierwszy raz od rozpoczęcia rejsu i ciężko było się ułożyć w taki sposób, żeby nie drażnić przy tym ran. Na podłodze spać wyjątkowo nie mogłam, bo podłogi były otwarte, bym mogła przelewać wodę – dodatkowo utrudniało to sytuację, gdyż musiałam bardzo uważać, żeby nie wpaść do zęzy i nie skręcić np. kostki. A rzucało jachtem nieziemsko, raz to tak mnie zwaliło z zejściówki, że myślałam, że nogę sobie złamałam. przelotne deszcze gwarantowały, że lało się na mnie w kojce - mam tam jedną dziurkę, która zapewnia spanie w zgniłym śpiworze...hm, cóż to za przyjemność, mówię Wam!
 
 potem się uspokoiło, miałam piękne dwa dni, kiedy razem ze mną godzinami płynęły delfiny, leżałam sobie na dziobie i patrzyłam jak wyskakują z wody. potem przyszedł czas na równik. hurra, hurra!!! czwarty raz już przekraczałam go w czasie mojej podróży. czmychnęłam przez magiczną linię, no i się zaczęło - strefa ciszy i zmiennych wiatrów. niebo zaczęło się chmurzyć, woda była jakaś taka „zmiksowana”,  a wiatr to pojawiał się to znikał... a ja przestałam mieć działający silnik. powiem Wam tak, ciężko mi było, bo żeby ruszyć się choć troszkę musiałam nieść pełne żagle, ale po 10 minutach przychodził szkwał, potem znowu nastawała cisza, a morze marszczyło się falami przychodzącymi z różnych kierunków i dlatego żagle waliły o olinowanie, bałam się, że coś może nie wytrzymać, zwłaszcza w olinowaniu. i tak w kółko, nie dało się zmrużyć oka.
 szkwały przychodziły coraz mocniejsze, a najgorsze to to, że akurat miałam serię nocy bez księżyca - nie było widać nadchodzących uderzeń wiatru, i dlatego bywało, że nie miałam nawet szansy wyjść na zewnątrz i zarefować. każda minuta była jak godzina, wyczekiwanie połączone z brakiem snu - myślałam, że oszaleję.
tak mijały dni, przyszedł też czas na regularną burzę z błyskawicami, dzionki przesiadywałam grzebiąc w silniku. byłam tak zdesperowana by ponownie naprawić moją pompę wodną, że milion razy próbowałam to i tamto, eliminowałam kolejno to co mogło być źródłem problemu... przecież w takiej „ciszy” mogłam utknąć na dnie całe. w końcu wsadziłam dodatkową podkładkę do środka pompy - diagnoza była taka: albo się to spali od razu i tyle, - mogłabym o pompie zapomnieć aż do końca podróży, albo będzie działać i już. działa. aż bałam się cieszyć, ale mogłam przynajmniej podładować baterie bo na pomoc ze strony słońca nie miałam co liczyć już od kilku dni, a niebo „paskudniutkie”, z taaaaakimi szkwałami, brrr...
dziś jest 22.11.2009
 dopiero dziś wypiłam moją pierwszą kawę w tej podróży! a tak, po prostu byłam tak zmęczona, zwyczajnie szkoda mi było energii na kucharzenie. teraz mam bardzo zmienne  wiatry, czasem 15, 20 a i 30 węzłów potrafi przywiać, kierunek też się zmienia szybko, więc muszę regulować samoster non stop, troszkę więc jestem zmęczona... ale jest w porządku.
czasem tak się gapię na ten ocean i myślę sobie, że piękny jest skubany.
 
<< poprzedni post wróć do listy następny post >>