17 - 08 - 2008
06/07/08 2000 zulu, 10.30S; 133.54E Morze Arafura, w drodze do Darwin, Australia.
Płynę. Obecność „jedynie” statków po tak bliskiej obecności raf i wysp staje się naprawdę drobnostką. Po jakimś czasie w zęzie znowu znajduję olej. Jak to, którędy, skąd? Chwilę myślę (bo na długą metę to męczące), ale po wcześniejszym razie - nie ze mną te numery! Szukam otwartej butelki zapasowego oleju i....Znajduję. Wieczko odpadło. Żeby pierwszy raz, ale drugi w ciągu kilku tygodni? Nie wytrzymam.
Odbieram telefon z Ustki, wyobrażam sobie soczek na promenadzie z przyjaciółmi. Tęskno mi trochę, za Ustką, za domem.... A w między czasie Tanasza zamiata krótką falę, przypominającą bałtycką. Nowe światła nawigacyjne tak oświetlają drogę, że boję się patrzeć na wodę że zobaczę jakieś krokodyle, meduzy, jadowite węże czy jeszcze co gorszego. Doprowadzam do porządku apteczkę, bo jak przeczekiwała sezon huraganów na Oceanie Indyjskim w szafie u znajomych w Papui Nowej Gwinei, musiała paść ofiarą myszy szkodniczki. Myszy najbardziej smakowały tabletki na odwodnienie, bo wyjadła je co do jednej. Rutinoskorbin też okazał się smaczny, resztę jedynie obsikała, robiąc ulotki z instrukcją użycia nieczytelne. Każde pudełko musiałam okleić, opisać, zrobić listę strat, i zapakować w nowe - myszo-szczelne pojemniki. Myślę przy tym o Papui Nowej Gwinei i  wiem, że myśli nowo poznanych przyjaciół w Port Moresby są wokół mnie. Niemal czuję ich obecność – „Ej Ty, to moja koja....”
Po około 600 milach muszę podjąć ważną decyzję. Do Darwin mogę płynąć na dwa sposoby. Jedna droga jest dłuższa i zakończyłaby się 40 milowym odcinkiem z wiatrem około 35 węzłów w dziób, druga droga niby krótsza, ale prowadząca przez Cieśninę Dundas i wąskie przejście koło wysp Vernons – Cieśninę Clearance. Nie muszę dodawać, że jak to w cieśninach bywa – są tam duże prądy, dużo mielizn, i jak to ujął pewien słynny żeglarz, którego zdanie bardzo sobie cenię – łatwo można wjechać w krzaki. Kto to w ogóle wymyślił, żeby jakieś Cieśniny były na świecie? Toć to mordęga!
Widocznie odkąd Adam i Ewa, a może powinnam napisać Ewa i Adam, zjedli jabłko (w raju nie było cytrusów?), człowiek nie cofnął się przed żadnym szaleństwem jakie był zdolny popełnić. Tak więc i ja zdecydowałam się na skrót. W książce Macieja Krzeptowskiego „Marią dookoła świata” przeczytałam, że prądy nosiły ich jacht długo, ale że tego samego dnia zakotwiczyli w Darwin. Pomyślałam, że skoro oni to zrobili to i ja mogę. Jakież było moje osłupienie jak weszłam już w Cieśninę Dundas i za licho nie było to możliwe o czym czytałam. Czytam więc odpowiedni fragment raz jeszcze. Czytam i co? Zakotwiczyli nie TEGO, tylko kolejnego dnia już po jednym wcześniej spędzonym na walce z prądami. Nie wytrzymam. Czy, Bozia mi rozum odjęła czy jak? Jak ja mogłam tego nie doczytać?! Typowa babeczka ze mnie. Słyszy i widzi co chce.
A widzi małego ptaszka, który zupełnie zmoczony siada w kokpicie. Piękne małe stworzonko. Ach jaki ładny, ach pewnie głodny, biedne maleństwo. Kroję mu orzeszki i moczę w wodzie żeby było mu łatwej schrupać, a może krakersika? Też nie? Może za grube kawałki.... Czuję się przynajmniej jak Matka Teresa ratując życie ptaszyny i kładę się na drzemkę z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku pomagania słabszym. Budzę się rano i moje „ach” i „ech” jedynie pozostawiło kupkę na moim nowo pomalowanym pokładzie . Ale nie tu czy tam. Kupa była wszędzie i dodatkowo nie dała się zmyć, tak zaschła kurczę no. Nigdy więcej ptaków na pokładzie, paskudne, podstępne, zwiodą cię urodą, ale zanim to zaśpiewa dla ciebie, to narobi swoje i ot, tyle radości.
Robię sobie tortillę na poprawienie humoru. Smażę jajecznicę i zawijam jedzonko i zanim dociera do mojej buzi ląduje przez dziurę w cieście na podłodze. Nie wytrzymam, no mówię wam.
Następnie nadchodzi czas skorzystania z WC (którego nie mam, tak?). Jestem w trakcie, wypięta za burtę, i w tym właśnie momencie nadlatuje samolot australijskiej straży granicznej. Są bardzo nisko, przelatują tuż nad masztem i potem wypytują o różne rzeczy. Robią to codziennie, ale czy muszą akurat teraz? Cóż, na szczęście wszyscy śmieją się w tym samym języku. Kończę mój biznes i spieszę do ukaefki. Jak zawsze po odpowiedzi na pytanie ile osób jest na pokładzie nastaje dłuższa cisza, (czasem pytanie powtarzają), po czym sypią się słowa gratulacji, czasem podadzą mi pogodę na nadchodzące dni. Fajne to takie. Czuję się jakby ktoś czuwał nade mną i co ważniejsze - latając nie robi mi na pokład.  (...paskudne, podstępne....)
A wracając do „Dundasa” - po kilku godzinach zaczęłam ją przeżywać, gorąco, prądy takie, że nie da się płynąć gdzie się chce. Ogólnie rzecz biorąc jak jedziesz „Z” prądem – jest OK. Jak prąd się zmienia jedziesz do tyłu, jak masz fuksa, ale zwykle znosi cię w poprzek i to właśnie w krzaczory. Wytrzymam?
Niesamowite jak te prądziska mieszają nam żeglarzom w życiorysie. Dokładnie, co do minuty widać jak jacht zaczyna, często nie do wygrania, bitwę. Wydaje Ci się, że płyniesz z 5 węzłów, z czego tak naprawdę poruszasz się z prędkością zero. Z czasem idziesz wstecz. Ja załączyłam silnik by nie stracić na przebytej drodze, bo jak wyliczyłam jedynie to pozwoli mi być w wąskim przejściu o odpowiedniej godzinie, a było to niezbędne, by udało mi się przedostać do zatoki darwińskiej. Wieczorem wiatr siada całkowicie. Jak chmurki przepowiedziały, po zachodzie słońca robi się zdecydowanie chłodniej, i za kilka godzin wiatr powinien wzmocnić się do 25 węzłów. Boję się, myślę o przestrogach, stukam się po głowie, zastanawiam co mi strzeliło do głowy, że wmówiłam sobie: „że przecież jestem tu, by się czegoś nauczyć”, bo zdana jedynie na silnik, w sekundzie gdyby zgasł nie mam planu Be, centralnie wyląduję na brzegu. Obmyślam na mapie gdzie w razie czego mogę próbować kotwiczyć. Przygotowuję kotwicę do zrzucenia, co zaznaczam nie było łatwe. Było wręcz prawie niemożliwe, bo na wantach gęsto pozahaczały [zahaczyć przez samo ha!!!] się pajęcze sieci. Kasku nie miałam, żeby przedzierać się przez nie, może więc maska do nurkowania? Tak, maska, kapelusz, może drugi na wszelki wypadek, długi rękaw i spodnie. Przecież nie płynę dookoła świata żeby zaprzyjaźniać się z pająkami. Co jak co, ale pająków to już nie zdzierżę, gdy mam o wiele ważniejsze sprawy do rozwiązania. Musiało to naprawdę komicznie wyglądać – zamykałam oczy koło want i z wielkim krzykiem, stosując wszelkiego rodzaju uniki niemal na klęczkach czołgam się na dziób (już sobie wyobrażam to moje awaryjne zrzucanie kotwicy). Na szczęście nie trzeba było, wiatr jak było mu pisane zaczyna wiać, natomiast ja, zawiązując kotwicę, na nowo przeżywam kolejną straszną przygodę. – Otóż taki australijski bączek, co ja mówię - bączysko! - przyleciał i usiadł mi prosto na nodze. Krzyk mój tak się rozniósł po wyspach Vernons, że całe szczęście, że są niezamieszkałe, bo inaczej pewnie przysłaliby helikopter na ratunek.
Żyję, mało tego, tak sobie to sprytnie wyliczyłam, że śmigałam z prędkością 10 węzłów. Dzie – się – ciu. Kulturka. Uśmiech na twarzy, muzyka Kayanis (kayanis.com) na całą parę. Jest dobrze. Udało mi się przejść Cieśninę Dundas w 16 godzin. Może jednak nie jest ze mną tak źle, może jednak potrafię troszkę żeglować... Czekałam na to ze sto lat 
<< poprzedni post wróć do listy następny post >>