Piątek 1800 zulu 3-ci czerwca 2008, Morze Arafura, pozycja 10.48S; 137.50 E, 15-20 węzłów wiatru, niesprzyjający prąd, słońce w dzień, szkwały w nocy, pełno statków....
Nie bez przyczyny napisalam CIE-ŚNI-NA dużymi literami. Przepłynięcie tego miejsca na świecie samotnie było dla mnie CZYMŚ. Pewnie niewielu samotników nazwałoby to "bułka z masłem", choć niektórzy ludzie, a owszem wspominali że pięknie, że na silniczku bez wiatru bez problemu... ale większość nie zazdrościła mi planowanej trasy... no, nie zazdrościłam sama sobie, bo nie zdążyłam na okno pogodowe, a iść musiałam. Co znaczy okno pogodowe każdy się zapewne domyśla, ale już spieszę wyjaśnić. Okienko takie to fajna rzecz. Przyglądasz się pogodzie zanim wyjdziesz z portu, badasz ją od jakiegoś czasu żeby zorientować się jak w danym regionie wszystko przebiega, porównujesz prognozy ze stanem realnym, z czasem wytwarza Ci się jako taki obraz tego, co się dzieje w pogodzie i zwykle co jakiś czas jest dobry moment, żeby wypłynąć – to znaczy wtedy, gdy przez kolejne kilka dni jest sprzyjający wiatr albo przynajmniej nie jest zbyt silny.... Szczególnie jest ważne, gdy przechodzisz przez jakiś trudny odcinek jak na przykład Cieśnina Torresa.
Port Moresby na Papua Nowa Gwinea jest idealnym miejscem, żeby sobie takie okienko pogodowe wyszukać zanim się człowiek dźwignie na wcześniej wymienianą Cieśninę. W tym przejściu pojawienie się w odpowiednim czasie przy odpowiedniej rafie to być albo nie być. Ze mną było tak, że niestety w czwartek, gdy był dobry moment na wypłynięcie nie byłam gotowa. Skąd wiem? A no, bo wzięłam Tanaszkę na próbną jazdę i okazało się ze nowa pompa zęzowa źle podłączona przepaliła bezpiecznik, że połączenie wału z jachtem nadal cieknie, itd. I co z tego, że pracowałam kolejne godziny bez snu jak następny dzień był piątkiem i wypłynąć nie było można - wszyscy wiemy, że się w piątek nie wypływa, prawda? To dobrze, że nie muszę wyjaśniać dlaczego, bo powiem Wam, że sama nie jestem tak do końca pewna dlaczego ten przesąd jest jednym z najpowszechniej przestrzeganym wśród żeglarzy. Piątek po prostu jest wielkim NIE na wypłynięcie. Już po północy można, gdy wybije 0001 sobota rano, ale nie w piąteczek... I takim oto sposobem dwa dni mi uciekły z wcześniej wspominanego okienka.
W sobotę, w miarę wyspana i po ostatnich przygotowaniach - zaklejenie na głucho bulaja przedniego, zatankowanie zbiornika wody (paliwko zatankowalam już wcześniej), prysznica, ostatniej kawy z przyjaciółmi - oddałam cumy w wietrzną, ale słoneczną sobotę. Do wejścia w Cieśninę miałam 204 morskie mile. Zdawałam sobie sprawę, że będzie ciężko, ale nigdy nie przypuszczałam, że aż tak !!! I cieszę się, że mam już to za sobą.
Mam ze sobą na jachcie książkę Macieja Krzeptowskiego, który całkiem niedawno na
"Marii" opływając świat podzielił się w niej swoimi uwagami o CT, przeczytałam raz jescze fragmenty z "Optego" Leoniga Teligi (-bożesz ty mój, czy kiedykolwiek zdecydowałabym się wpłynąć tam bez gps'u, zdana na gwiazdy i własne obliczenia?!!)
Już na samym początku 70 mil przed wejściem w ciasną ścieżkę trzeba było uważać na nieoświetlony Portlock Reef. - Drobnostka. Potem, w nocy, 11 milowym wejściem zaczynamy zabawę, tyle że owa latarnia wejściowa Brable Cay za licho nie chce świecić jak jej przypisane w książkach. - Też drobnostka, tym bardziej, że już od kogoś o tym wcześniej słyszałam. Ów żeglarz zresztą, zmęczony po drodze stanął na kotwicy przy jednej z wysepek, a że pływy w tym miejscu są niemiłosierne to nocą szukał wody wokół jachtu. Poważnie. Widziałam zdjęcia. Prądy i pływy to coś, na co trzeba bardzo uważać w CT. Trzeba uważać na pełno raf, wysepek… Nie wszystkie oświetlone, są również statki, bo jakże by ich mogło nie być... Drobnostka.
Płynę sobie, płynę i nagle stało się tak, że światło w kompasie siadło, że dostałam taką falę, że siadł silniczek, autopilot odmówił współpracy i zanim to ponaprawiałam zrobiło się ciemno. (Oczywiście zaraz, gdy miałam przejść wśród trzech ciasno ułożonych raf). A tu duje 30 węzłów i to w mordę. Nawet nie ma jak robić zwrotów, bo światełka na mapie to jedno, a tu pełno różnych innych, nie wiadomo skąd. Drobnostka! Gdyby chociaż Łysy świecił! Ale nie ma zmiłuj się. Ciemno jak ciemno, nie ma mowy, nie ryzykuję. Postanawiam wrócić szlakiem, który już przeszłam za dnia. Kotwiczyć nocą nie ma co, tym bardziej że mam ręcznie wyciągany łańcuch, silnikowi jeszcze nie ufam i jeśli by mi pociągnęło kotwicę tfu tfu, to nie zdążyłabym jej podjąć zanim zdryfowałabym na skały. Sen więc nie był możliwy, całą noc spędzam w czarnej matni, z krótka fają, omijając z przodu dziobu co wydawało się niebezpieczne... Drobnostka.
Zdrzemnąłby się człowiek, ale gwiazdy nie śpią to i ja nie muszę. Znaczy się niebo było tak zachmurzone, że cudem jedynie pokazało Delfinka *. Moją ulubioną konstelację gwiazd, która „zawsze” jest ze mną. Powiem Wam, że milej mi się zrobiło, gdy go zobaczyłam, nie mówiąc, że od tego „walenia głową w sufit” pod wiatr i uzupełniania paliwa (przy czym nieźle się go opiłam) to najnormalniej w świecie dostałam choroby morskiej; pierwszy dzień babskich spraw też nie polepszył mojego stanu fizycznego, psychicznego już w ogóle nie było. Drobnostka.
W końcu! Przyszło wymarzone światło dnia. Chyba i Delfin i mój Tato nade mną czuwali, bo wiatr zelżał nieco i odkręcił na tyle, że mogłam przejść wśród ciasno wyłożonych wysepek i to bez zwrotów. Idealnie, choć wspomagałam się silnikiem w razie czego. W ciągu dnia cieśnina wygląda naprawdę pięknie. Ciągle widać jakieś rafy, wysepki, skały, co jakiś czas pojawia się łódź kontrolna australijskich wód terytorialnych wypytująca żeglarzy skąd, dokąd, po co i dlaczego. (Jestesmy tutaj blisko do Indonezji i muszą pilnować granic). Już po przejściu koło wyspy Twin płyciutka woda wydaje się taka turkusowa! I widziałam najszybszego w świecie żółwia. Myślę, że był ciągnięty przez rekina, dlatego tak szybko płynął i to tyłem.
Jeszcze przede mną Prince Wales Channel do pokonania. Prądy są tam takie, że w minutkę z jednej strony toru wodnego ściągało mnie na drugi. Walka była przednia – trzeba bylo sobie to przejście dobrze wyliczyć inaczej byłoby albo szybkie albo bardzo, bardzo powolne. I wszystko szło dobrze do kiedy znowu stało się - nastała kolejna „drobnostka”. Na mapie nie ma tego, co widzę. Cóż, to jest za niefajne uczucie! Kardynałka (znak na wodzie) wszystko mówi, ale dlaczego jest tu, i dlaczego nie ma jej na nowej mapie i gdzie podziała się moja zielona boja? Do kardynałki bałam się podejść zbyt blisko (ot taka mała fobijka), a nie mogłam rozpoznać ani stożków ani kolorów jej stojaczka. Poczekałam więc, aż słoneczko zaszło z nadzieją, że zacznie świecić. Szybkie pojedyncze blyski... Tak, to by się zgadzało tylko gdzie ta boja się podziała. To był pierwszy raz, kiedy chciałam, żeby jakiś statek przeszedł koło mnie i utwierdził mnie, że idę dobrze. Na złość nic, ale prąd dopomógł i jakoś poszło. Teraz jeszcze tylko ostatnia latarnia na Wyspie Bobbie, którą planowałam ominąć z bardzo bliska, będącą jednocześnie jakby furtką na otwarte morze Arafura. Otwarta woda, otwarta przestrzeń, bezpieczniej. Daleko jeszcze?
Przepływam koło niej już w jakimś dziwnym stanie. Ni to nie śpię ni to śpię, ciągle zajmując czymś myśli i oczy: zaraz za wyspą są wyznaczone miejsca dla dużych statków, podejmujących pilotów przed wejściem w Cieśninę; wiele z nich pływa mi przed dziobem, jakbym w ogóle im nie przeszkadzała, znaczy się po prostu nie zwracają na mnie uwagi i kręcą się w kółko przed Tanaszką. Trzeba uważnie je omijać – też drobnostka. A zmęczona byłam już strasznie, tyle, że płynąc samotnie nie ma komu marudzić, wiec nie marudząc nikomu ostatnimi resztkami sił nie śpię, zagryzając ziarnka kawy wynajduję sobie zadania - na ten przykład długo szukam ołówka który przecież dopiero co tutaj leżał! I sprzątam mesę (nazajutrz znalazłam resztkę zupki w proszku spakowaną do torby z narzędziami). „-Jeszcze nie można się położyć”, tłumaczyłam sobie, „- jeszcze kilka płytkich miejsc do ominięcia”(...) Bałam się, że jeśli się położę, choć na chwilkę, to najgłośniejszy budzik by mnie nie obudził, a głęboki sen blisko mielizn, to już by nie była Drobnostka.
Płynęłam. Udało się. Po przejściu Cieśniny Torresa czułam wielką ulgę, jakby ktoś wypuścił mnie z labiryntu pełnych niebezpieczeństw tylko czekających na moje potknięcie. Co za fantastyczne uczucie tak wypłynąć na wielką wodę. Czułam się jakbym znowu była wolna. Naprawdę przepłynęłam? Ucałowałam jacht i poszłam spać.
• Delfin znajduje się pomiędzy Pegazem i Orłem, na wschodnim skraju Drogi mlecznej. Często ludzie biorą go mylnie za Mały Wóz. Z nazwą gwiazdozbioru wiążą się dwie legendy. Starsza z nich mówi o miłości władcy mórz Posejdona do Amfiryty, urodziwej córki starego, morskiego wróżbity Nereusa. Posejdon zakochał się w niej, gdy tańczyła ze swymi siostrami na brzegu wyspy Naksos. Bóg morza, oczarowany jej pięknością, chciał ją zabrać do siebie, Amfitryta ukryła się jednak u tytana Atlasa. Posejdon długo nie mógł jej odnaleźć, wreszcie kryjówkę wskazał mu delfin, za co Posejdon umieścił go na niebie. Następnie uprowadził ukochaną i ożenił się z nią. Druga legenda mówi o Arionie, prawdopodobnie synu Posejdona, który był wielkim gawędziarzem, artystą i śpiewakiem. Historyczność tej postaci nie ulega wątpliwości, dlatego zalicza się go do bohaterów częściowo mitycznych. Po zakończonych sukcesem występach na Sycylii Arion popłynął statkiem do Koryntu, jednak na pełnym morzu obrobili go marynarze i bojąc się aby ich nie wydał kazali mu popełnić samobójstwo bądź skoczyć do morza. Arion wybrał tą drugą możliwość. Zanim jednak to zrobił, zagrał na lutni i zaśpiewał, co sprawiło, że do statku zbliżyła się grupa delfinów, z których jeden wziął go na grzbiet i popłynął do brzegu. Za tę przysługę bogowie przemienili delfina w gwiazdozbiór.