17.08.2009
bojka znowu się zerwała. tym razem byłam na jachcie, jedynie prawie nago i na złość nie mogłam znaleźć żadnych szortów bo oddałam wszystko do prania. w pięknej, mojej ulubionej długiej spódniczce marki Zara wyciągałam więc zamulone liny i wyrzucałam kotwicę. lwy morskie ze statku, w który prawie walnęłam tylko się przyglądały - miałam je na wyciągnięcie ręki. na pomoc przybył duży żółw, choć niewiele zdziałał, przybył także Darwin, wodny taksówkarz. Zaproponowałam mu zapłatę za pomoc, ale jej nie przyjął. ludzie na Galapagos są naprawdę mili i uczynni.
coś zaciął się mój aparat fotograficzny. robi zdjęcia, ale żadnych konkretnych funkcji nie mogę włączyć. może wystraszył się lobsterów na targu rybnym, bo robiłam im dziś fotki? (Wydaje się, że jedynie rzeczy, które mają szansę (marną, ale jednak szansę) ze mną wytrwać muszą być „wstrząso” i wodoodporne)
kwestia paliwa okazuje się nie taka prosta. Stacja (i paliwo?) należy do rządu i trzeba uzyskać specjalne zezwolenie na tankowanie w kapitanacie. czekam więc na nie.
jacht jest gotowy do drogi, chyba pierwszy raz od początku mojej podróży wszystko działa. aż boję się zapeszać.
Acha, kotwica nie trzymała, i od nowa cała zabawa z wywiezieniem kotwicy.
Z baniakami na paliwo do agenta, od agenta do kapitanatu, potem poszukać sierżanta na kei, powrót do kapitanatu, otrzymujemy zezwolenie, ale trzeba wrócić i poddać się inspekcji kanistrów, zapakować baniaki i zawieść je na stację, przenieść kanistry na brzeg, przenieść je do taksówki wodnej, wnieść je na jacht, przywiązać, uporać się z całym bałaganem, jaki się „zrobił” kiedy pękł jeden ze zbiorników (choć inspekcję „przeszedł” a jakże!)
Potem kolacja za USD2,5 w jednej z jadłodajni w „kiosku”: zupa serowa, ryż, groch i kawałek kurczaka, do tego sok. Bardzo sympatyczne, rodzinne miejsce… tak „pałaszowałam” po całym dniu biegania, że aż Pani dołożyła mi sałatkę z pomidorem. A teraz z pełnym brzuszkiem idę spać.