22.05.09
Robert rozpoczął dzień od wskoczenia do basenu, a później razem z Andrzejem pojechali zwiedzać wyspę. Zobaczyli ciepłe źródła i wulkan (Robert powiedzial mi potem, że bardzo mu się podobał)... wodospad obejrzymy pewnie dziś. Po drodze zwiedzili miejscowe wioski i stragany. Z opowiadań wiem, że widoki były niesamowite i mieli wiele przygód, poznali „tutejszych”, a Robert po drodze Andrzejowi śpiewał.
W między czasie ja popłynęłam „Tanaszką” z Elvisem (bratem właściciela JJ’Paradise) do zatoki Soufriere, tam odebrałam chłopaków z plaży (Robert oczywiście nie omieszkał być absolutnie mokry, gdyż dopiero co wyszedł z morza). Potem lokalną motorówką podpłynęliśmy do szczeliny w skałach i widzieliśmy tysiące wampirów - znaczy się nietoperzy. Na mnie zrobiły ogromne wrażenie i mogłabym tak na nie patrzeć i słuchać ich godzinami.
W drodze powrotnej do zatoki Marigot, gdzie jest nasz hotel, zastał nas zmrok, ale mijaliśmy nawet wtedy widoczne śliczne zatoczki z plażami i palmami. W czasie cumowania (inaczej "parkowania") jachtu Robert miał, jak zawsze, jakieś zadania specjalne, tym razem: a) nie wypaść za burtę, b) spoglądać na światełka od silnika czy czasem się jakieś nie zapali. Po zakończeniu akcji „cumowanie” zamówiliśmy kolację w restauracji i poszliśmy wziąć prysznic. Następnie Robert zabrał talerz z kurczakiem zasmażanym z czerwoną papryką, sałatką i zapiekanką makaronową z serem i pobiegł do pokoju na swoje duże łóżko i kreskówki w telewizji :)
W miedzy czasie ja spotkałam ogrodnika, który z liści palmowych wyplata koszyki, albo robi z nich zwierzątka. dostałam „na szczęście” konika polnego... robiąc go nawet nie patrzył sobie na ręce, zajęty rozmową przeplatał patyki i zaginał liście... niesamowite! „Dostało mi się” także kwiatka i mango... lubię mango. Robert chciał zjeść je ze skórką :)
Chwilkę potem przyjechał odwiedzic nas przewodnik z lasu deszczowego, z którym się zaprzyjaźniliśmy. Chciał się pożegnać z Robertem, pytał się mnie nawet czy mógłby go przysposobić, ale nie dałam się przekupić! Poszliśmy do pokoju by mogli się spotkać i okazało się, że Robert przyjął zaproszenie na lokalną „potańcówkę”! Przysłowiowa „szczęka nam opadała” kiedy się z Andrzejem o tym dowiedzieliśmy bo zwykle o tej godzinie to Robert smacznie już chrapie. No więc zapakowaliśmy się w samochód i 10 minut później byliśmy na ulicznym piątkowym „party”. Stały stragany z lokalnym jedzeniem i grała głośna karaibska muzyka... Robert z ciekawością przyglądał się ciemnoskórym tancerzom machającym swoimi długimi dredami... niemalże siłą musiałam go zabrać spać, a przewodnik dostał od niego wielki uścisk... chyba się wtedy wzruszyłam trochę...