wypłynęłam o 20 wieczorem. trochę żal...
wyciągając łańcuch kotwiczny cała „ufujałam się” mułem i musiałam chyba głośno sapać bo załoga z jachtu obok, jak jeden mąż (znowu dziwne powiedzenie?) wyszła na pokład pomachać mi na pożegnanie... :)
w trakcie postoju nie odpoczęłam za wiele i wypływałam bardziej zmęczona aniżeli kiedy tam zapłynęłam. postawiłam grota za wcześnie, będąc jeszcze w cieniu wyspy - co było daremne, a ściągając żagiel w dół jedna listwa się wysunęła tuż przy maszcie i tak zaklinowała przy lazy jack'ach... te natomiast, jak na złość tak zaklinowały się przy bomie... powalczyłam, naprawiłam, no i „idę” w końcu zdrzemnąć się na moment i widze co? Statek! no statek no! najprawdziwszy statek... zapewne przywieźli mój jogurt! :)
noc ciemna,sporo gwiazd, troszkę wiatru, ale akurat z rufy, co znaczy, że muszę nadkładać drogi. w dzień jest coraz goręcej, staram się odespać. właśnie przepływam koło wzniesienia Bonaparte, gdzie woda wypłyca się z tysięcy metrów na sto.
jest 1300 zulu, piątek,
jestem 77 mil od wyspy.
15 23 S, 006 56W