Środa 0322 UTC, październik 17, dwa tygodnie na wodzie. 10 45 S, 147 52 E
Miałam trudną noc.
Na prawo miałam błyski od burzy chodzącej naokoło jachtu, zupełnie jak fajerwerki na zakończenie sezonu letniego w mojej rodzinnej Ustce. Po lewej miałam dwa kutry rybackie, ja nie wiem jak one te światła noszą że nigdy nie wiadomo w sumie w którą to stronę płyną; za rufa ciągnęła się paskudna chmura, która przynosiła porywiste szkwały albo zero wiatru i deszcz...
Także przez długi czas słyszałam jakieś dziwne ryki. Przerażające, chropowatym głosem jakby kogo kto ze skóry obdzierał. Ciszej, potem coraz głośniej i głośniej i znowu ciszej. No straszne ciarki mi przechodziły po plecach dopóki nie zauważyłam dosłownie koło jachtu, że przepłynęłam koło czegoś. Potem znowu i znowu. Okazało się że przepływałam bardzo powoli wśród całego ptasiego stadka, co to się usadowiło luźno na wodzie i zamiast odlatywać, gdy zagrożone burtą to skrzeczało straszliwie. Bałam się, że jakiego
najadę.
I tak się tłukłam... Szkwał za szkwałem, martwa fala ze wszelkich kierunków. Na jachcie jak w pralce do prania.
Z tego wszystkiego o 5 rano zrobiłam sobie gorącą czekoladę, bo i jak tu spać. Nie byłabym sobą, gdybym połowy nie wylała.
Dziś od rana natomiast i chmury i słońce i tak na zmianę. Mam także gościa. Usiadł u mnie ptaszek taki brązowy, duży jak dwie otwarte dłonie. Zapodałam mu pełno latających rybek, co to mi wpadają nieustannie na pokład ale nie chciał jeść i siada w najbardziej idiotycznych miejscach. Na przykład na kontraszocie, gdzie każdy ruch jachtu to lina jest luźna albo napięta i on tam i z powrotem na tej linie biedaczek. Czasem o okno buźką trze. Raz usiadł na osłonce od wiatru i jak wyszłam żeby się rozejrzeć dookoła to tak się go wystraszyłam....
Jestem bardzo zmęczona.