0700 22/sierpień/2008 czasu darwińskiego/ piątek 12.23 S; 127 44 E
Wyznaczyłam pozycję na mapie. Morze Timor jest napisane "nade mną", Zatoka Józefa Bonapartego "pode mną". No proszę proszę, w nie bylejakim to miejscu Tanasza sobie pływa.
Wczoraj miałyśmy piękny zachód słońca. Jeden z piękniejszych jakiekolwiek ja (nie wiem jak ona) w życiu widziałam. Później nastała taka mglista rzeczywistość... Jakbyśmy w szarym sosie płynęły. W powietrzu unosił się dziwny zapach lądu, nie mogłam odróżnić nieba od morza.... Wszędzie zapanowała mgła, która sprawiała, że świat nagle stał się "taki malutki", a raczej "taki wielki" na ile go byłam w stanie zobaczyć.
Dwie noce już za mną na wodzie. Obie nie przespane dobrze. Budziłam się co chwilę, czasem co pięć minut, myśląc, że przespałam mój alarm ustawiany co minut piętnaście. Wybiegałam na zewnątrz przerażona, że być może coś tam jedzie... Miałam dziwne uczucie i nie...
Obudził mnie Janek. Przyniósł śniadanie: kanapkę z istnie polskiego chlebka posmarowaną pasztetówką i kiwi. Pysznie, zjadłam to jak przez sen, bo dopiero, co się położyłam, miałam pól godziny, żeby zebrać się do wypłynięcia.
Dojechał Adam, Ania złapała po drodze gumę. Oni są tu na wakacjach, bo reszta moich przyjaciół jak przystało na porządnych ludzi jak wypływałam była w pracy, ale ja już się z nimi wcześniej żegnałam (i to razy kilka:))
Wypłynęłam, więc z cudownego Darwin we wtorek, 19go sierpnia 2008 roku przechodząc przez śluzę z Cullen Bay Marina o 8 rano. Oj działo się, bo nie pomyślałam i nie włączyłam silnika, żeby się nagrzał odpowiednio wcześniej. Wiało troszkę i moje wyjście z doku było niezłą zabawą; wizyta w loku w moim wykonaniu też nie była demonstracją spokoju. Potem przywiązałam się na moment do pomostu by jeszcze pójść się wykąpać i ruszyłam. Janek robił zdjęcia, Adam kręcił...
Wpłynięcie do Darwin, Australia - 8 lipca 2008
Rano już byłam w zatoce Beagle. Duże to takie, dużo statków wojskowych, nawet łódź podwodną omijam. Jestem tak ucieszona, że przeszłam Cieśninę Torresa (jeszcze to do mnie nie dotarło) i że pokonałam Cieśninę Dundas, że adrenalina nie pozwala mi się zdrzemnąć. Wyciągam mapki mariny, dokumenty o Darwin, które zebrałam zanim tu przypłynęłam. Prąd niestety przeciwny na płytkiej wodzie, czasem wydaje mi się,że stoję na mieliźnie. Na ukf’ce wywołuję kogo, jak mi się wydaje, trzeba. Odsyłają mnie jedni od drugich. Moje ręczne radio (stacjonarne wysiadło) nie sięga tych właściwych, ale znajduje się życzliwa dusza, która podaje wiadomości dalej. Robienie samemu zwrotów przez sztag, manewrując pomiędzy wychodzącymi z portu statkami i latanie do środka a to po numer paszportu a to po co jeszcze innego nie jest łatwe. Zanim dopływam do wyznaczonego mi miejsca, moja nawigacja...
06/07/08 2000 zulu, 10.30S; 133.54E Morze Arafura, w drodze do Darwin, Australia.
Płynę. Obecność „jedynie” statków po tak bliskiej obecności raf i wysp staje się naprawdę drobnostką. Po jakimś czasie w zęzie znowu znajduję olej. Jak to, którędy, skąd? Chwilę myślę (bo na długą metę to męczące), ale po wcześniejszym razie - nie ze mną te numery! Szukam otwartej butelki zapasowego oleju i....Znajduję. Wieczko odpadło. Żeby pierwszy raz, ale drugi w ciągu kilku tygodni? Nie wytrzymam.
Odbieram telefon z Ustki, wyobrażam sobie soczek na promenadzie z przyjaciółmi. Tęskno mi trochę, za Ustką, za domem.... A w między czasie Tanasza zamiata krótką falę, przypominającą bałtycką. Nowe światła nawigacyjne tak oświetlają drogę, że boję się patrzeć na wodę że zobaczę jakieś krokodyle, meduzy, jadowite węże czy jeszcze co gorszego. Doprowadzam do porządku apteczkę, bo jak przeczekiwała sezon huraganów na Oceanie...
Piątek 1800 zulu 3-ci czerwca 2008, Morze Arafura, pozycja 10.48S; 137.50 E, 15-20 węzłów wiatru, niesprzyjający prąd, słońce w dzień, szkwały w nocy, pełno statków....
Nie bez przyczyny napisalam CIE-ŚNI-NA dużymi literami. Przepłynięcie tego miejsca na świecie samotnie było dla mnie CZYMŚ. Pewnie niewielu samotników nazwałoby to "bułka z masłem", choć niektórzy ludzie, a owszem wspominali że pięknie, że na silniczku bez wiatru bez problemu... ale większość nie zazdrościła mi planowanej trasy... no, nie zazdrościłam sama sobie, bo nie zdążyłam na okno pogodowe, a iść musiałam. Co znaczy okno pogodowe każdy się zapewne domyśla, ale już spieszę wyjaśnić. Okienko takie to fajna rzecz. Przyglądasz się pogodzie zanim wyjdziesz z portu, badasz ją od jakiegoś czasu żeby zorientować się jak w danym regionie wszystko przebiega, porównujesz prognozy ze stanem realnym, z czasem wytwarza Ci się jako taki obraz tego, co się dzieje w...
Tą cudowną osobą jest Jim Jentkins, Nowozelandczyk będący w Papua już od ponad 20 lat. Jim pracuje w Atlas Steel i poznaliśmy się, jak to ze mną bywa, całkiem przypadkiem, w jacht klubie. Kolejne kartki mogłabym zapisać wymieniając sprawy, w których Jim mi pomógł, ale opowiadając w szalonym skrócie długą historię powiem tylko, że bez niego byłoby mi bardzo ciężko. Jim wyjeżdżając do domu na jakiś czas pozwolił mi skorzystać z jego mieszkania, zostawia mi do dyspozycji nowo zakupiony samochód (mimo, że jeździ się tu po lewej stronie drogi (Papua przynależała kiedyś do Imperium Brytyjskiego) a to oznacza, że obdarowuje mnie wielkim zaufaniem. Jim także wykonuje w moim imieniu wiele telefonów, zamawia brakujące części, bo wie, z kim co załatwić, za jego sprawą mam zrobione stopnie na maszt i przeprowadzony serwis silnika, itd. Jakby tego było mało, sam spędza na jachcie długie godziny z zakasanymi wysoko rękawami, dba także o to,...
Szkoda, że się rozchorowałam, bo kolega chciał zabrać mnie na nurkowanie – chciałam wreszcie zobaczyć te słynne ryby, które uwielbiając tkankę miękką przeważnie atakując oczy nurków. Oczywiście chciałam im się przyjrzeć przez maskę. Powrót do zdrowia zabiera mi dużo, niestety bardzo dużo zdrowia, ale dzięki temu poznaję Chrisa, który przedstawia mnie menedżerowi stoczni Curtain Brothers (www.curtainbros.com.pg). Jason oferuje mi wyciągnięcie jachtu z wody i przetrzymanie go u siebie do czasu mojego powrotu z Polski. Dopisuje mi „Szczęście głupiego” czy jak? Oczywiście zgadzam się i przepływam z jacht klubu do wielkiej stoczni. Jest ze mną lokalny stoczniowiec znający wszystkie rafy w wielkiej zatoce, żebym czuła się bezpieczniej. Na miejscu dla Tanaszy budowany jest specjalny stojak i strzeże ją dzień i noc 110 ochroniarzy – jak tak tu...
Maj, 2008.
Jestem właśnie w Royal Papua Yacht Club. Ostatnio byłam tu kilka miesięcy temu, ale mam wrażenie, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżała. Znalazłam natomiast kawałek mojego starego blogu z mojej pierwszej wizyty. Posłuchajcie...
Październik 2007, Port Moresby, Papua Nowa Gwinea
Ojej jak dobrze, że wpłynęłam wczoraj, bo dzisiaj straszny wiatr się rozhulał. A wczoraj byl idenalny dzień, żeby wpłynąć do portu: słoneczko świeciło, wiatr sobie wiał, silnik nawet działał przez jakiś czas. Żyć nie umierać. Wejście do dużego portu prowadziło przez wielką rafę koralową. Nie polecam zapływanie tam w nocy: światła niekoniecznie działają i jedyne co wyznacza wąskie przejście w rafie to dwa pale wstawione do wody, ledwie widoczne właściwie, nawet za dnia. Na radio też nie złapiecie żadnej odprawy portowej. Wylądowałam więc pływając w dół i w górę między rafami wywołując przez radio kogokolwiek, kto by mi powiedział o...