Moi Drodzy,
dziś mam dla Was dość nietypowy blog - mam nadzieję, że sprawię Wam nim frajdę!
poniżej znajdziecie historię budowy modelu Tanaszki - zapewniam, opowieść nie jest tylko dla osób interesujących się modelarastwem!!!
polecam gorąco i życzę miłej, pouczającej lektury.
Z bloga Mirosława Sziwy - autora modelu "Tanaszy":
Budowa Małej Tanaszki
W maju 2009 roku Natasza Caban napisała do mnie (szkutnika) krótkiego maila z zapytaniem czy zrobię dla niej miniaturkę Tanaszy, na której płynęła dookoła świata. Była właśnie na Karaibach, na wyspie St. Lucia. Zgodziłem się, co ją mile zaskoczyło, wymieniliśmy pierwsze spojrzenia na temat wielkości modelu. Chodziło o miniaturkę na tyle dużą, żeby było widać loga sponsorów, ale na tyle małą, żeby mogła ją wozić po Polsce i wnosić do studia. Określiła długość na 35 cm, ale ze znakiem zapytania.
Zasugerowałem model w jakiejs skali np. 1:20 czyli 50 cm licząc, że tej wielkości model zrobię ze skorup laminatowych ze wszystkimi szczegółami.
Dla Nataszy był za duży, określiła nową długość 31 cm i podkreśliła, że jest to fajna liczba.
Z Panamy zapytała o inne aspekty związane z modelem, ale wielkości nie uzgodniliśmy. W lipcu podałem jej zapewnienie, że model zrobię: 31 cm długi, ale nie miałem potwierdzenia. Nat popłynęła dalej, a u mnie popłynął czas...
W połowie grudnia Natasza z Honolulu spytała: "Jak tam dusza projektu Tanaszki?"
Wysłałem jej kilka rysunków znalezionych w sieci. Były: widok wzdłużny i pokładu, takielunek, ożaglowanie, lecz brakowało choćby zarysu przekrojów poprzecznych... Bez nich trudno narysować kadłub jachtu morskiego, a tu jeszcze dochodzi kil i ster z ostrogą. Hm.
Gdy dowiedziałem się, że na modelu mają być reklamy spytałem, czy w takim razie nie skupić się na nich i zrezygnować z szukania kształtu części podwodnej jachtu. Może zrobić model tylko od lustra wody w górę?
- No bez kilu nie bardzo... - przeczytałem w odpowiedzi pani kapitan.
Teraz wiedziałem, że nie ma lekko, model musi powstać i musi być kompletny.
Szukałem w zdjęciach pod nazwą fabryczną jachtu i znalazłem "Papilon Bleu" - taki sam Sparkman & Stephens 34, jak jacht "Tanasza Polska Ustka" - w ujęciu dokładnie w osi jachtu, na wysokości wody.
- Do końca roku powinno się udać. - odpisałem na dwa tygodnie przed terminem...
Na podstawie obserwacji rysunków i zdjęć zacząłem odtwarzać kształt kadłuba w programie Free Ship. Po tygodniu prób i błędów dochodziłem coraz bardziej do podobizny Tanaszki
i wtedy naszły mnie wątpliwości...
- Z modelem... utknąłem. - zamailowałem. - W czasie rysowania wizji modelu uzmysłowiłem sobie, że to nie są moje linie lecz linie O. Stevensa i nie wiem czy mogę się nimi posługiwać.
Po cichu myślałem, że może zostanę zwolniony z trudnego dzieła, albo chociaż zyskam na czasie. I zostałem pokarany... a sprawiedliwość wymierzyła natura w postaci mojego psa.
Na wieczornym spacerze Nero, uwielbiający galopować po świeżym śniegu, pociągnął mnie z radością po psiej łące, - na długi dystans - tak, że nie mogłem złapać tchu. Głębokie wdechy mroźnego powietrza spowodowały, że do moich płuc zapukała... grypa.
Zakomunikowałem zmianę sytuacji Nat i wskoczyłem do łóżka, zażywając stosowne lekarstwa.
W odpowiedzi otrzymałem słowa troski i otuchy, a także zdjęcia jachtu podwieszonego na dźwigu w całej okazałości części podwodnej oraz namiary na kilka innych zdjęć internetowych. Podziałało to na mnie tak bardzo, że przeziębieniu poświęciłem tylko trzy dni i pałałem jeszcze większą chęcią zrobienia tego modelu. To się nazywa motywacja...
Dwa dni przed końcem roku miałem już wycięte z kartonu wręgi i kształt wzdłużny kadłuba, które zmontowałem na desce montażowej.
Przestrzenie pomiędzy wręgami wypełniłem styropianem, oszlifowując go do kształtu łódki.
W Sylwestra pomalowałem go farbą ochronną i wyszpachlowałem szpachlówką poliestrową.
Specyficzna woń styrenu przeplatała się ze świątecznymi wypiekami domowymi. Starałem się jak mogłem zminimalizować tę uciążliwość poprzez wietrzenie, ale z małym skutkiem. Na szczęście w łazience było bardzo ciepło od kaloryfera (bez licznika) i mikstura bardzo szybko utwardzała się, a same "zapachy" wymykały się w kratce wentylacyjnej. Modelik nabrał kształtu.
Miałem już dakron na żagle - gratis - od Sklepu Żeglarskiego HOBBY
http://www.hobby.poznan.pl/home.html
Kupiłem też farby w spraju w sklepie motoryzacyjnym. I do roboty...
Zdrowie powróciło. Śnieg spadł i zasypał mi auto.
Wyjazd po maszt nie przyniósł owoców w ostatnim dniu roku, jednak zaraz po Nowym Roku otrzymałem nie jeden, ale nawet trzy maszty z włókna węglowego... I znów gratis! Od tego samego sklepu żeglarskiego. To musiała być noworoczna magia, gdyż nikt nie wiedział jaki, tak naprawdę, model robię, a zapłaty przyjąć nie chcieli...
Szpachlowanie i szlifowanie, szpachlowanie i szlifowanie. Pomimo coraz drobniejszego zapełniania nierówności i zdejmowania ich nadmiaru papierem wodnym, drogę od biurka, gdzie oglądałem kadłubik, a łazienką w której na pralce miałem rozłożoną szpachlownię i szlifiernię (a później również mini lakiernię), przemierzałem wielokrotnie. Wygładzony kadłub pokryłem laminatem p/s
i szpachlowanie zaczęło się od nowa... To już był kadłub prawdziwego morskiego jachtu, tyle że w miniaturze - dokładniej w skali 1:33. Pierwszego stycznia postawiłem go na kilu i podparłem dwoma słomkami.
Wpatrywałem się w niego w swietle biurkowej lampki - coś w sobie miał. Gdy go polakierowałem, przyglądanie się jego kształtowi było wzbogacone o połysk,
który nawet w cieniu światła błyszczał i przykuwał jeszcze większą moją uwagę. Smaku dodawał czerwony kolor lakieru,
ale największe wrażenie odniosłem trzymając kadłubik w dłoniach. Palcami czułem jego kształt, obracając go na różne strony podziwiałem płynne linie i blask jego powierzchni.
Po odwróceniu do góry dnem oraz wypoziomowaniu
wytrasowałem linię wodną. Okleiłem ją taśmą, całość osłoniłem folią i natrysnąłem ostrożnie białym lakierem. Po zdjęciu zabezpieczeń pojawiła się biała linia KLW, która dla jachtu jest nie tylko ozdobą, ale pokazuje jak głęboko można obciążyć jacht przed wypłynięciem w daleki rejs.
Następnego dnia odebrałem maila od Nat z uprzejmym pytaniem czy jest szansa, żeby 13. model był do jej dyspozycji... Niestety nie było to możliwe, czego bardzo żałowałem.
W międzyczasie wyciąłem z tektury i posklejałem przylepcem stojak, w którym mógł teraz dostojnie leżakować kadłubik Tanaszki.
Znów mogłem wpatrywać się w jej piękne kształty... Czas jednak gonił, termin był już za mną, a ja nie wiedziałem jak długo potrwa jeszcze budowa.
Z kadłuba wydłubałem już styropian i niektóre tekturowe grodzie. Wyczyściłem skorupkę, wymierzyłem miejsce na stopę masztu i wkleiłem tam jego gniazdo. Do przyciętych grodzi dokleiłem listewki usztywniające i wytyczające płaszczyznę pokładu. Przytrzymałem je klamerkami od bielizny.
Ze sklejki lotniczej grubości 0,8 mm wyciąłem też pokład, wywierciłem w nim otwór na maszt oraz wyciąłem prostokąt w miejscu kokpitu.
Kokpit skleiłem z kilku kawałków sklejki, wzmocniłem listewkami i gdy klej wysechł - cały pokład przykleiłem do kadłuba na zawsze. Zrozumiałem to następnego dnia, gdy zorientowałem się, że zapomniałem zamocować podwięzi olinowania masztu...
Dla niepoznaki i chwilowego spokoju zająłem się nadbudówką. Tak naprawdę nie wiedziałem z czego ją zrobić. Z tektury? Styropianu czy z laminatu? Ta niewiadoma zabrała mi również trochę czasu. Ponieważ najgorsza jest niepewność, postanowiłem zrobić wg wariantu najsolidniejszego czyli z laminatu, z czego jestem zadowolony do dziś. Delikatniejsza konstrukcja mogła ulec szybszemu zużyciu lub zostać uszkodzona i mógłbym narazić jej użytkowniczkę na kłopot. Laminat dawał pełną gwarancję trwałości.
Aby otrzymać pożądany kształt, narysowałem go na tekturze, wyciąłem maleńkie wręgi poprzeczne, ale w układzie negatywowym. Skleiłem z tektury foremkę negatywową nadbudówki i w niej wylaminowałem jej skorupkę. Po wyszpachlowaniu, szlifowaniu i wywierceniu otworu na maszt, oczywiście po niezliczonych dopasowaniach - przykleiłem nadbudówkę do kadłuba.
I znów mogłem podziwiać moje dzieło, gdy wysychał klej...
Następnie z cienkiego drutu, który odciąłem od kondensatorów elektronicznych, wygiąłem oczka podwięzi. W wyznaczonych punktach pokładu wywierciłem miniaturowe otworki, jeden obok drugiego, przez które mogłem wsunąć haczyki podwięzi i je obrócić o 90 stopni tak, żeby chwyciły pokład pod spodem. Zakleiłem je żywicą i mogłem znów podziwiać model...
Z uszczelki do kranu zrobiłem luk dziobowy. Z tektury suwklapę, a jej osłonę z panelem na wskaźniki z pasków sklejki. Z cienkich ryżowych słomek, wyciągniętych ze słomianki, przykleiłem handrelingi. Nierówności zaszpachlowałem i wstępnie pomalowałem na biało. Przykleiłem całość do pokładu.
Sprawdziłem maszt - pasował. W kokpicie wkleiłem łożysko steru, zrobionymi z kawałka drewnianego ołówka.
Kokpit osłoniłem sklejkowymi falochronami. Podstawki pod kabestany - z połówek ołówka i można było przystąpić do malowaniu pokładu.
Chwilami myślałem z czego zrobić kabestany???
Póki co obkleiłem kadłub folią i zaniosłem go do mojej "lakierni", gdzie pomalowałem pokład kilkoma warstwami białej farby w spraju. Lakier szybko wysychał, więc model mogłem ustawić na biurku i znów na niego popatrzeć...
Tym razem model podobny był już do dużej Tanaszki, spoglądanie na niego nie tylko wzmagało chęć dalszej pracy, ale przypominało wielki rejs oceaniczny Pani Nataszy Caban.
Z czarnej folii samoprzylepnej wyciąłem okienka i luk, wcześniej przeliczyłem ich rozmiary, naszkicowałem ich położenie i przy pomocy małej pensety przykleiłem do nadbudówki. Ze słomek ryżowych zrobiłem również zejściówkę, a z listewki mahoniowej - mały rumpel.
Właśnie mijał miesiąc od rozpoczęcia prac nad modelem, a ja nadal nie wiedziałem kiedy go skończę...
27. stycznia pani kapitan zamailowała z pytaniem jak może pomóc w procesie tworzenia małej Tanaszki. Odpowiedziałem, że z modelem jest już blisko, ale trochę do zrobienia jeszcze pozostało.
Pierwsze oceny.
Model spodobał się moim najbliższym, podziwiano małe, ładne okienka i zastanowiano się jak można na takim jachcie popłynąć dookoła świata i to w dodatku samej. I się nie bać...
Spytano mnie czy model będzie sterowany radiem.
Wyrażono uznanie i podziw oraz zaproponawano, żebym takie modele produkował i sprzedawał.
Wzięto również kadłub w dłonie i mam nadzieję, że wpłynie to na wzrost liczby żeglarzy o jednego młodego, bo mu się model bardzo spodobał.
Stanąłem przed kolejnym problemem, jakim było lub nie, wykonanie koszy i relingu. Pominięcie tych elementów wyposażenia uprościłoby budowę i przyspieszyło jej zakończenie, ale zubożyłoby też jego wizerunek. Problemem był sam materiał. O ile stójki relingu można zrobić z małych gwoździków (szprycha rowerowa okazała się za gruba), to kosz dziobowy i rufowy wymagają połączeń między sobą. Spawanie z drutu nierdzewnego odpadało z oczywistych względów, pozostał drut mosiężny lub miedziany i lutowanie.
Z przeliczenia wynikało, że drut powinien mieć średnicę około 1 mm, ale taki drucik był za giętki. Idealnym materiałem byłby mosiądz i właśnie zamierzałem go gdzieś kupić.
Zajrzałem do hurtowni metali kolorowych.
W mroźną i śnieżną sobotę, wszedłem przez otwartą furtkę na odśnieżony jej teren. Poszedłem pod halę i zobaczyłęm kłódki na drzwiach.
- Zamknięte i dwa dni z głowy... - pomyślałem.
Wychodząc natknąłęm się na portiera z piłą łańcuchową w ręku, który zapytał dlaczego nie pytałem. (Piła nie była straszakiem, prowadzono tam serwis pił.)
W poniedziałek hurtownik - już w drzwiach oznajmił mi, że drutu mosiężnego nie było, nie ma i nie będzie. Ot co...
Zajrzałem do sklepu z narzędziami, licząc, że może tam znajdę jakąś szczotkę z takiego drutu, jednak bez skutku. Pozostał więc drut miedziany.
W domu przeryłem moje zasoby elektroniczne, rzadko odwiedzane i znalazłem drut nawojowy, który był jednak za gietki i polakierowany. Miałem też drut miedziany o średnicy 2 mm, ale ten był za gruby. Jak zwykle w takich przypadkach pojawia się przypadek...
Gdzieś pod szafą znalazł się zwitek... drutu elektrycznego w czerwonej otulinie.
Przypomniałem sobie, że podobny drut instalacyjny, w czarnej otulinie i nieco cieńszy, mam w szafce za swoimi plecami. A ja szukałem go po całej okolicy... przez kilka zimowych dni. Hm... Wyginanie i lutowanie przebiegło nadzwyczaj szybko.
Wywierciłem otworki w 2 mm listewce (zrębnicy) okalającej pokład i wkleiłem kosze i słupki relingu. Wow!
Każdego dnia w budowie towarzyszył mi mój wspaniały czworonożny przyjaciel Nero. Leżał na kanapie lub siedział na podłodze i patrzył co robię.
Nie opuścił mnie nawet, gdy lutowałem i w pokoju unosił się zapach kalafonii. On wiedział, że buduję najważniejszy model jaki kiedykolwiek zbudowałem, a budowałem modele jeżdżące i latające, i pływające.
Kabestany zrobiłem z dwóch kółeczek tekturowych zrobionych dziurkaczem, a bęben między nimi z paska papieru zwiniętego na szpilce i kleju. Pomalowałem je farbą "auto czarną matową".
Jeśli patrzysz na gotowy kadłub jachtu i wydaje Ci się, że to już blisko końca - jesteś w błędzie. Tak jak i ja - też tak pomyślałem... ostatniego dnia stycznia.
Koniec tygodnia rozluźnia, a miesiąca jeszcze bardziej. Zwłaszcza, ze mogłem podziwiać kadłub w pełnej krasie. Ten model już czarował i uwalniał marzenia o rejsie dookoła świata. Tylko postawić maszt, żagle, nalepić reklamy... no właśnie a co z reklamami?
W międzyczasie moja zleceniodawczyni zawiadomiła mnie, że w Poznaniu będzie w połowie lutego. Nic nie sugerowała, ale ja wiedziałem, że jej bardzo zależy na tym modelu i nie mogę nie zdążyć. Kolejne dwa tygodnie...
Teraz to już luzik, ale za oknem panowała sroga zima. 20. stopniowe mrozy i dużo śniegu wcale nie pomagały w modelowaniu. Mój garaż zasypany śniegiem i z zamarzniętymi zamkami spowodował, że nie miałem dostępu do samochodu. Najdrobniejsze sprawy zaopatrzeniowe musiałem załatwić nogami, po nieodśnieżanych ulicach...
Pomalowany na czerwono maszt dodał autentyzmu małej Tanaszce. Zastanawiałem się nad salingami i trochę mnie to deprymowało. Póki co zacząłem kroić żagielki z dakronu spinakerowego.
Przedni żagiel czyli genuę wykroiłem w dwóch trójkątnych kawałkach i skleiłem je oraz zszyłem na linii szotów. Ręcznie, ponieważ maszyna do szycia tak śliskiego materiału nie szyła. Przedni lik żagla, zawinięty wokół sztagu i sklejony (klej trzyma na słowo honoru)
należało też przeszyć ściegiem, co uczyniłem za pomocą igły z białą nitką. Tam i z powrotem. Pozostałe dwa liki wystarczyło tylko skleić. I gotowe. Dwa dni!
Do grota podchodziłem z większym szacunkiem, bo lik tylny ma po łuku. I powrócił problem z reklamami. Jak je nanieść? Wydrukować w drukarce dakron, ale czy drukarka weźnie ten materiał? Może nakleić na papier i wtedy? Hm.
- Jak nie idzie, to weź się za coś innego. - przypomniałem sobie dobra zasadę.
Zrobiłem bom, wykorzystując mahoniową rejkę z modelu żaglowca, jaki kiedyś zrobiłem z tektury. Żaglowca już nie mam, ale drzewca zostały i czekały właśnie na taką okazję. Okucia z cienkiego drutu, nawet chromowanego! Podwiesiłem bomik na topenancie (tymczasowo) i zanurzyłem się w krótkiej kontemplacji nowego obrazu. Z rozpędu zrobiłem też owiewkę nad zejściówką.
No i przy okazji wpadłem na sposób zrobienia... salingów.
Drucik z wyprostowanego niklowanego spinacza biurowego przetknąłem przez małe otworki w maszcie, nasunąłem na dwie strony czerwone rurki plastikowe (które gdzieś znalazłem) i zakończyłem oczkami na wanty. Wcześniej maszt obłożyłem paskiem miedzianej blaszki, którą też przewierciłem i do której przylutowałem uszko na krótki sztag. Zadziałało. Wow!
Ale był już... 15 luty.
Aha, wcześniej - też z rozpędu - zlutowałem stelaż na panele baterii słonecznych, które imitowane są przez kawałki czarnego dakronu. Dzień później olinowałem maszt.
Kupiłem też papier samoprzylepny do drukarki, z poszukiwaniem którego też miałem pewien problem, ale znalazł się całkiem blisko domu i całkiem tanio. Na nim wydrukowałem pierwsze reklamy i nakleiłem je na burty.
Natasza chyba wyczuła sytuację, bo nie podawała terminu przyjazdu z prelekcją, a wcześniej podsunęła mi pomysł z reklamami naklejanymi na grocie, a nie drukowanymi.
Okazało się, że druk na dakronie rozpływa się i pomysł z nalepkami był bardzo trafiony.
I szybki w zastosowaniu, więc wróciłem do klejenia tego żagla.
Grot się prasował, relingi z nitek już zrobione, drukowałem więc nalepki i naklejałem na żagiel główny.
Miałem też kolorowe liny na szoty i cumę.
- 23 lutego jestem w Poznaniu, Wydział Nauk Geograficznych i Geologicznych... - przeczytałem w mailu... dwa dni wcześniej...
Na dzień przed dniem zero, tuż przed północą, położyłem na biurku wyrzynarkę stołową i z kawałka 4 mm sklejki liściasteji(znalezionej podczas spaceru z psem, na parkingu pod ogródkami działkowymi) wyciąłem elementy łoża pod kadłub modelu. Sprawnie dopasowałem części, skleiłem je i wyłożyłem czerwoną bawełną, chroniąca kadłub przed ewentualnym porysowaniem. Postawiłem grota, założyłem szoty.
23 lutego 2010 roku model redukcyjny jachtu s/y TANASZA POLSKA USTKA był gotowy.
Tanaszka przywiązana do podstawki czekała na swój czas.
Zadzwonił telefon i usłyszałem głos Nataszy, która dzwoniła z pociągu jadącego do Poznania.
- Jak tam model Tanaszki? - spytała.
- Tanaszka gotowa, właśnie szykuję opakowanie...
- Będę za trzy godziny, zadzwonię.
Kupiony na poczcie duży, biały karton wymagał błyskawicznego przemodelowania w węższy i cieńszy. Na szczęście w środku było dużo pasków białej folii samoprzylepnej, którą mogłem wykorzystać, by posklejać opakowanie.
Wydrukowałem też logo rejsu i nalepiłem je na karton. Był to ostatni element, jaki drukarka zechciała wydrukować... Zmieniła nawet kolor druku z niebieskiego na fioletowy...
Z kawałka styropianu wyciąłem dwa dodatkowe podtrzymania pod dziób i rufę i zapakowałem wszystko do kartonu.
Koniec.
Dwa miesiące poświęciłem tworzeniu małej Tanaszki, a chciałem to zrobć cztery razy krócej... Zdążyłem jednak na czas i mogłem przekazać model wspaniałej Damie Polskiego Żeglarstwa - na dwie godziny przed jej prelekcją dla studentów UAM na Morasku w Poznaniu. Sam zasiadłem w pierwszym rzędzie pięknej sali wykładowej...
i "popłynąłęm" dookoła świata.