370 mil od jednej wyspy, do kolejnej mil 1360.
ostatnie dwa dni „dały mi popalić”. (sami powiedzcie, że znowu dziwne powiedzenie)
jeszcze w nocy, w noc z awariami, wisiałam za rufą jachtu starając się naprawić samoster. Jak na złość latarka czołówka zaniemogła. w zębach trzymałam więc latarkę, jedną ręką trzeba się czegoś trzymać i weź tu działaj człowieku... napiłam się słonej wody, posiniaczyłam, rano poprawiłam majster robotę i zostało się modlić, żeby zębatka się nie wyrobiła. dnie więc spędzam na modlitwie :) W między czasie zaangażowałam kilka osób, w tym Krzysztofa Kamińskiego (www.interprosailingteam.com), który zakupi dla mnie nowy autopilot, żeby jakimś cudem jak najszybciej znalazl się on na brazylijskiej wyspie Fernando de Noronha (
13 30S, 11 04 W,
Środek Atlantyku prawie...
w nocy przyszedł szkwał, samoster się rozłączył, sterowałam długo. zarefowałam i poszłam spać. i tyle, dajemy radę, musi być dobrze. bo życie idzie na przód i nie ma tak, żeby „jakoś” nie było.
a dlaczego to się wszystko dzieje w nocy, może ktoś mi wyjaśni? stało się : autopilot „poległ”. i tak wytrzymał ponad połowę świata... strasznie mi szkoda, bo przy równiku bez wiatru samoster nie pociągnie... 280 mile od Wyspy. 14 05 S, 010 10 WNo już nie mam siły. od razu w nocy jak autopilot „siadł” samoster też miał awarię. naprawiłam ile mogę, ale część co ma chodzić pionowo nieco „myszkuje”, nie wiem ile wytrzyma... oprócz tego, że boję się kłaść więcej żagla by tego nie obciążać, co mnie spowalnia, to także samo sterowanie tego sprzętu teraz pozostawia wiele do życzenia - nie reaguje wystarczająco szybko na fale i wiatr.
nie wiem co będzie jak przyjdzie silniejszy wiatr.
bońciu, niech to wytrzyma choć do wyspy Fernando... jeszcze 1460 mil...
pływak od pompy zęzowej też siadł L
180 mil od wyspy, 1600 zulu, sobota pozycja: 14 45 S, 008 35 W
b ciężko juz wysyłać wiadomości, stacja z RPA ledwo sięga, a nowa z Trynidadu jeszcze nie... może być, że będę milczeć przez jakiś czas.
wypłynęłam o 20 wieczorem. trochę żal...
wyciągając łańcuch kotwiczny cała „ufujałam się” mułem i musiałam chyba głośno sapać bo załoga z jachtu obok, jak jeden mąż (znowu dziwne powiedzenie?) wyszła na pokład pomachać mi na pożegnanie... :)
w trakcie postoju nie odpoczęłam za wiele i wypływałam bardziej zmęczona aniżeli kiedy tam zapłynęłam. postawiłam grota za wcześnie, będąc jeszcze w cieniu wyspy - co było daremne, a ściągając żagiel w dół jedna listwa się wysunęła tuż przy maszcie i tak zaklinowała przy lazy jack'ach... te natomiast, jak na złość tak zaklinowały się przy bomie... powalczyłam, naprawiłam, no i „idę” w końcu zdrzemnąć się na moment i widze co? Statek! no statek no! najprawdziwszy statek... zapewne przywieźli mój jogurt! :)
noc ciemna,sporo gwiazd, troszkę wiatru, ale akurat z rufy, co znaczy, że muszę nadkładać drogi. w dzień jest coraz goręcej, staram się odespać. właśnie...
czwartek,
rano obudziłam się i nie widzę. nie widzę wiatru!!!
Nieco później
o! wiatr się znalazł, „idę” więc dziś późnym wieczorem (oby tylko przed północą :) jutro piątek!
cały dzień latałam jak z pieprzem (dziwne powiedzenie, ciekawe skąd się wzięło? pewnikiem od jakiś czarownic). nawet w radio audycję miałam - dzięki Zac!
na koniec Hazel zabrała mnie na przejażdżkę po wyspie - śliczna jest, tyle historii i zielono po drugiej stronie... na podróż dostałam owoce, których na wyspie przecież NIE MA :) Hazel ma w zamrażarkach swojego hotelu zapasy, których w sklepie nie uraczysz, gruszki, winogrona, zabrakło jedynie w sklepie chleba i zdecydowałam się go po prostu nie mieć. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, czy nie? Płynę dziś, przede mną 3800 mil i przejście równika. zobaczymy jak będzie.
25 marzec, c.d.
nieco później, o zachodzie słońca Hazel przyszła nad wodę. Piękna kobieta, serdeczna i taka pomocna - dla mnie Św. Helena będzie cudnym wspomnieniem w ogromnej części dzięki niej. no więc przyszła nad wodę... obserwowałam ją spod drzew. w ślicznej sukience patrzyła na wodę, wyczekuje swojego przyjaciela, który miał już przypłynąć i nie ma o nim żadnych wieści... wiem jak to jest, czekać na kogoś aż wróci z morza... jest w tym coś tak niezrównanie romantycznego...
późno w nocy. kotwicowisko przy Świętej Helenie.
komary to mnie chyba zjadły dziś wieczorem, ergo nie ma mnie ?! :)
a na poważnie, to zaczyna mi się tu podobać. w nocy te schody są oświetlone jak nartostrada; i te wysokie skaly dookoła i czysta woda, w której ogromne mahi mahi (http://pl.wikipedia.org/wiki/Koryfena) na wyciągnięcie dłoni, i nawet rekin wielorybi (
25.03.09
no i się dotargałam.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wyspa_%C5%9Bw._Helenyładna wyspa z zewnętrz. nie mogłam podjąć bojki. trzeba było rzucić kotwicę na 18 metrach. Ależ będzie wyciągania. formalności zajęły mi pół dnia. od jednego do drugiego, a ubezpieczenie trzeba wykupić, a to do banku zdążyć, bla, bla, bla... a ja zmęczona, niezbyt apetycznie pachnąca, głodna...
w końcu trafiłam na Hazel - Panią z Hotelu w centrum miasta, mogłam u niej skorzystać nawet z wanny, choć skusiłam się jedynie na szybki prysznic mając jeszcze wiele „na głowie”. Hazel zawiozła mnie do pralni; jutro mam mieć dostawę paliwa. poszłam na śniadanie, ale było... hm, no mogłam wybierać: pomidory z puszki (phi, takie to i ja mam!), parówki, choć nie jadłam dawno to po pierwszym kęsie podziękowałam – były niejadalne, boczek za to tonął w...
zapadła noc. mam 47 mil do wyspy. nie ma księżyca, no nic nie widać, panuje absolutna ciemność... boję się zdrzemnąć, bo wydaje mi się, że „wjadę” prosto w wyspę:)ale trzeba się zdrzemnąć, żeby jutro już przy wyspie być wypoczętą. dobranoc.
ach, jeszcze dziś o zachodzie słońca zostałam uderzona w twarz przelatującą przez pokład latającą rybą. wystraszyłam się i nieco bolało, muszę przyznać.
poźniej: jest w pół do trzeciej nad ranem. nadal panuje absolutna czarność wokół jachtu. z tej strony wyspy nie ma miasta, więc nie widzę żadnych świateł. czy ona tam jest w ogóle, juz tylko 20 mil ode mnie? czy moja pozycja jest dobra? już chciałabym, żeby był wschód słońca.
24.03.09 1700 zulu,
70 mil do Św. Heleny:
16 35 S; 004 47 W
mówią, że wyspę widać już na 60 mil od jej brzegów, niecierpliwie wyglądam po horyzont choć wiem, że jeszcze nic nie zobaczę... ale ten pierwszy widok lądu zawsze jest dla mnie super przeżyciem.
towarzyszy mi dużo ptaków i ogromny kalamar na pokładzie. fuj, jego "wąsy" (czy co to tam jest?!) wplotły się między liny i oko ma taaakie wielkie... i co ja mam z nim teraz zrobić?
17 45S, 003 24 W, 170 mil do wyspy.
jedzenie to absolutna niespodzianka na Tanaszy. tak jak dostałam torby z żywnością tak je ulokowałam i codziennie odkrywam jakieś cuda. wczoraj pokusiłam się o kapustę kiszoną. chciało mi się smażonej, ale jak sie to robi, do licha? wzięłam i usmażyłam. smakowała tak samo jak niesmażona jedynie parzyła w język. ale i tak, lepsze to niż wcześniejsze trzy dni tej samej ogromnej puszki. czasem dodałam chrzanu, czasem sosu „laksy” i tak ją zmęczyłam. no czysta rewelacja, mówię Wam. a najlepiej już jak otwieram jakieś stare puszki co to już naklejek nie mają i zdarza się, że na obiad mam zamiast zupy na przykład budyń. ale kto by się tam przejmował, ważne przecież, że spełniam swoje marzenie:)
a już w maju, m.in. dzięki Waszej pomocy będę mogła spełnić także marzenie Roberta! Tak sie ciesze!
zaglądam też do książki Jerzego Wąsowicza zatytułowanej właśnie "Spełnione Marzenia"....
310 mil do Św. Heleny,
19 24 S, 001 35 W,
0800 zulu
niedziela, 22 marzec
obudził mnie hałas.
coś spadło.
wyleciałam na pokład.
mój fał dyndał radośnie zaczepiony o topenantę. tłumaczenie: oj, niedobrze!
wyłożyłam bom do want, wlazłam na maszt po salingi i nic.
trochę się zniesmaczyłam sytuacją, bo zawsze coś, „jak nie urok to przemarsz wojsk” – jak mawiają. zlazłam na dół. przemyśliwałam sprawę zakładając sprzęt do wspinaczki. ciekawe co by tu zrobić, żeby nie włazić na top masztu? opuściłam bom, poluzowałam topenentę i machałam nią by fał „obkręcił się” na niej jeszcze mocniej. potem ją opuściam ile mogłam... ledwo, ledwo co sięgałam, ale głupi to ma albo szczęście albo wzrost, co nie?
w jaki sposób szekla się odkręciła? Niestety, nie mam takiej z dziurką, żebym mogła ją zabezpieczyć drutem... i jakimś cudem musiała się odkręcić. teraz przywiązałam dodatkową linkę i jak, tfu...
21 marzec
380 mil do wyspy - Św. Heleny. 20 12 S; 00 38 W!
w nocy przeszłam południk zero. przypomniało mi się jak dawno temu pojechałam do Angli by zobaczyć Cutty Sark'a i stałam jedną nogą na półkuli zachodniej, a drugą na półkuli wschodniej. wówczas nie sądziłam, że kiedyś samotnie będę przez tę kreskę przepływać... mało tego, wówczas jeszcze nie sądziłam, że kiedykolwiek będę żeglować samodzielnie dookoła świata... wówczas dopiero uczyłam się węzełka ratowniczego...
a dziś, płynę samotnie, południk nie zmienił miejsca, a supełka dalej się uczę :) rzeczy zmieniają się. ale niektóre nie.
dziś pierwszy dzień wiosny!!!
wiosna w Polsce jest śliczna, Baranki też będą teraz świętować, co się chwali, a jakże! nawet słońce wyszło na tę okoliczność tu gdzie jestem.
wiatr zelżał, „odgruzowuję” jacht po złej pogodzie, staram się odpocząć.
wczorajsza noc była absolutnie przepiękna! widziałam mnóstwo gwiazd, które od dawna były jedynie za chmurami, siedziałam w kokpicie odnajdując znane mi konstalacje... przebudziłam się też w nocy o trzeciej nad ranem, pogapiłam na niebo, zeszłam napić się wody i patrzyłam na butelkę z wodą tak z minutę i powiedziałam: "życie". może w głowie mi się już myli, albo za dużo naczytałam się Kapuścińskiego, ale zasypiałam z myślą, że to niesamowite: woda i jedzenie.
Niektórzy nie mają nawet tego by przeżyć, a my martwimy się, że nie mamy pasujących butów do nowej sukienki (gdy szafa pełna butów), albo że przydałby się lepszy samochód... pomyślmy czasem o tych,...
19.03.09 23 01 S, 002 20 E;
600 mil do Św. Heleny. już zrobiłam listę „rzeczy do zrobienia” w ciągu planowanego, bardzo krótkiego postoju na wyspie. jeśli wpłynę tam w dzień chcę już wieczorem wypływać, a tu trzeba pozałatwiać wiele spraw. cieszę się na gorący prysznic, odwiedziny miejsc upamiętniających zesłanie Napoleona... wczoraj miałam deszcz - słońce, deszcz- słońce, zamykałam klapkę nad zejściówką, otwierałam klapkę... i tak w kółko. a to nie takie proste, trzeba obiema nogami się zapierać; raz, ze zmęczenia, przespałam chmurę z deszczem... i znowu zamókł mi śpiwór. za to podgrzałam sobie zupę z puszki. szkoda jedynie, że naprawiona kuchenka buja się nie tak do końca w jedną stronę i połowa puszki wylądowała na kuchence właśnie zamiast w brzuszku, a do drugiej połowy zupki, jak tak sobie ją jadłam siedząc na schodkach, wlała mi sie fala. ale wcale się nie wściekłam, pomyślałam jedynie: ilu...
18.03.09, 24 18S, 003 27E
700 mil do Św. Heleny.
a walczę sobie nieco bo mi przywiało. tak już któryś dzień, ale wczoraj to kolega wiatr nieco przesadził. już chyba zapomniałam jak to jest być mokrym, zmeczonym, jak to jest zaciskać szczęki z wysiłku tak mocno, że potem głowa boli...
zaczęłam też rozróżniać strach od lęku. jak trzeba iść na dziób sprawdzić kotwicę i resztę - nie ma problemu, ale takie wieczne przypatrywanie się falom „wielkim jak domy” i martwienie się czy tę akurat uda się przetrwać bez uszkodzeń, to coś innego. już nad ranem jedna taka fala (sięgała do salingu) wlała mi się do środka, kurcze felek. wszystko mokre, może z TEJ okazji by coś ugotować?, eee...
17.03.09
już ponad tydzień na morzu,
korzystając z tak pięknej okoliczności przyrody stwierdziłam, że może by cos ugotować, po raz pierwszy zresztą, od wypłynięcia, ale po przemyśleniu sytuacji raz jeszcze skończyło się na kanapce z sardynką.
p.s. klapka od pudła wyleciała w przechyle i walnęła mnie prosto w czoło.
Moja pozycja 26 40 S; 006 16E na 1200 zulu. Wszystko ok.
28 05S,
008 21 E ;
niedziela, 15 marca.
wiatr od rufy czyli kiepsko, bo nie mogę iść na kursie, którym bym chciała i spokój żeglowania zakłócaja jakieś zwroty przez rufę :)
Jak byłam w Polsce dostałam pięknego baranka – taki magnesik, przyczepiłam go na kuchence do gotowania i tak „się buja” gość.
dobrze jest się wyciszyć po tak intesywnym życiu na brzegu.
dotankowałam paliwa (przelałam go z kanistra do zbiornika), nie lubię tej czynności, ale lepiej, żebym się przyzwyczaiła skoro takie słabe wiatry tu panują. „przeżuwam” myśl o stanięciu jednak na Św. Helenie - na jeden dzień. co myślicie?
1177 morskich mil do Sw. Heleny, to przeciez jak rzut beretem:)
29 10 S, 010 11 E,
Pierwsza latająca ryba na pokładzie, ale jaka wielka! nawet myślę, żeby ją zjeść na śniadanie.
Przy stawianiu żagli lina refowa zeszła mi z bloku na bomie i nie chciała puścić, musiałam iść do bomu, nieco się wychylić i fala rzuciła mnie o knagę, tak „przydzwoniłam” nogą, że od razu skóra zeszła pod kostką i zalało się krwiakiem. A mówiłam nosić obuwie na pokładzie!? to nie, teraz będzie miała się nad czym użalać popierdułka jedna, dobrze, że Was mam, bo inaczej to komu? a skoro przy temacie, to kark po uderzeniu jeszcze na lądzie też dokucza mi bardzo; dodatkowo zamontowano mi fajną lampę led w środku jachtu i też w tak fajnym miejscu, że notorycznie w nią „przydzwaniam” głową. ciekawe kiedy zdenerwuję się wystarczająco i ją zdejmę...?
30 06 S
011 37 E
„trzynastego, wszystko zdarzyć się może”...albo morze.
ja się modlę, żeby autopilot działał bo wydaje dziwne dźwięki, chyba, że po prostu nuci sobie w taką powolną pogodę...
słońca mało, wiatr siada co rusz. nie wiem czy podjęłam dobrą decyzję, żeby odejść tak daleko od brzegu nie jestem w zasięgu prądu, ale teraz to już mogę jedynie się zastanawiać czy decyzja była słuszna. (zupełnie szkoda, że głupota nie zwalnia od myślenia, prawda?)
a dziś w kalendarzu napisali – „czas robi swoje, a ty człowieku?” no ja robię, umyłam ząbki, maseczkę na twarz nałożyłam, postawiłam żagielki... o, słońce wychodzi!!! Hurra!!!
1300 zulu,
3 dzien na morzu
330 mil od brzegu,
Moja pozycja 31 24 S; 012 39 E
„robię” średnio 110 mil na dzień, bo wiatr a to jest a to „zdycha”.
księżyc w nocy widać, fale z południa się uspokoiły, woda wygładziła.
gdzieś wczoraj wyczytałam, że kochać to żyć. hm, ale tęskni się trudno na oceanie - przecież samotność to nie to samo co tęsknota... ale jak to Salomon powiedział:
„Jeżeli coś kochasz to daj temu wolność. Jeżeli wróci do ciebie to jest twoje. Jeżeli nie wróci, oznacza to, że nigdy twoje nie było”.
smutno mi się nieco dziś zrobiło. Starałam się więc, by moje myśli były zajęte, potem szukałam jakiejś czekolady by się rozweselić i w związku z tym jeszcze w nocy nastąpiła „eksmisja” jajek ze środka Tanaszy. podczas pakowania zaprowiantowania musiałam jakieś jajko zbić - otwieram bowiem szczelnie zamknięte pudło, a tam smrodek się niesie, że w Kapsztadzie pewnie poczuli. A miały być...
32 46S
015 04E
0700zulu
pierwszej nocy miałam strasznie dużo statków, dziś jedynie kilka. sprawdzałam z jednym z nich pogodę: ma się utrzymać mniej więcej tak jak jest przez kilka kolejnych dni; a jak jest? wczoraj po tym jak napisałam, że mam słońce, słońce zaszło za chmury, zrobiło się wilgotno, mglisto i tak cały dzień. krótko wiatr miałam około 18 węzłów, potem 5 węzłów i tak na zmianę. nie wiadomo więc jak ustawić żagielki, żeby móc się zdrzemnąć, ażeby Tanaszka „szła” wygodnie. dodatkowe paliwo, które wzięłam, no nie miałam jak go zamontować inaczej, ale zdecydowanie jest zbytnio na dziobie, łódka „chodzi” ciężko, bo ciężar powinnam mieć na rufie skoro idę z wiatrem.
odeszłam od lądu i teraz kieruję się na Św. Helenę, na której nie zamierzam jednak stawać. Mam nadzieję, że mój profesor filozofii mi to wybaczy :)
017 03 E,
0700 zulu 10 marzec 2009
słońce, 15 węzłów SSE
Jak się cieszę, że jestem znowu na morzu!!!! Południowa Afryka była po prostu boska, a ludzie cudowni. Wszystkim dziękuję za wszelką pomoc i życzliwość.
Royal Cape Yacht Club poleciłabym każdemu, a widok gdy już minęłam głównki portu i oddalałam się od brzegu zapamiętam do końca życia. No przepiękna ta Góra Stołowa, a Kapsztad jest jednym z fajniejszych dużych miast jakie w życiu odwiedziłam.
Przed samym odpłynięciem wchodziłam dwa razy na maszt, Sławek przywiózł mi resztę zakupów, na które nie miałam wcześniej czasu, odwiedzili mnie przyjaciele z s/y „NOMAD” - Wolf i Doris, których ostatni raz widziałam na Wyspach Kokosowych, Ivon Fauconnier (tak, tato tej słynnej francuskiej żeglarki) zrobił mi kopię informacji o trasie przede mną i już na Karaibach.
Ręce nieco "świeże", bolą od lin; trzeba na nowo przyzwyczaić się do rytmu, ale mam przed sobą (jak...
9.03.09.
ostatni raz spałam spokojnie przywiązana do brzegu. dziś „idę”. zostały ostatnie rzeczy na jachie do zrobienia, bo wczoraj wiało strasznie i nie chciałam włazić na maszt. zjem zaraz śniadanie, porozmawiam z rodziną,wezmę ostatni gorący prysznic i... w drogę.
08.03.09
ojej, ileż życzeń z okazji Dnia Kobiet podostawałam. Kurczę, a ja myślałam, że drepcząc boso, z potarganymi od wiatru włosami i z rękami prosto „od silnika”, w utytłanej koszulce... to w sumie nikt nie będzie o mnie myślał w tych kategoriach, hahaha
wczoraj tak szłam właśnie boso, po świeżo naprawionych drewnianych pomostach w marinie i ich „stukot” tak mnie zahipnotyzował, iż myślami byłam już na oceanie i aż przeszłam Tanaszkę i dobrze, że w ostatniej chwili zorientowałam się, że pomost się kończy. sama się z siebie śmiałam.
Niestety, mimo mojej całonocnej pracy ponad siły od rana na jachcie nadal trwają prace. Nie mogę więc dziś popłynąć. A tak walczyłam..!!! Szłabym jutro, ale zapowiadana na jutro pogoda nie jest dobra. Zamierzam wyjść w poniedziałek.
Dopiero o 16:00 dowiedziałam się kiedy będzie jacht gotowy, pracownicy zniknęli z mojej „przestrzeni” dopiero o 19:00. Jak tu się pakować po ciemku i przywiązywać paliwo? Staram się jak mogę by wypłynąć jutro, Sławek przywiózł wodę, Jadzia świeże warzywa i owoce, i będę pracować całą noc by przygotować rzeczy, na które nie miałam czasu przez ostatnie dwa dni przez trwające na jachcie prace.
W przygotowaniach do wypłynięcia przeszkadzają mi prace trwające w jachcie.
Dziś Jadzia przywiozła zaprowiantowanie, jest niesamowita wprost! Wcześniej Polonia na ten cel się złożyła, a Jadzieńka w tym upale (35 stopni) resztę zorganizowała. Świeże warzywa i owoce zostawiamy na ostatni dzień. Dziś sprawdzam pogodę, czas wyruszyć, Karaiby czekają.
Wczoraj jeszcze późnym wieczorem odwiedził mnie konsul Marek Kolański z żoną. Rozmawialiśmy o ich pracy w Republice Południowej Afryki, a także o akcji „Rejs z Natasza 2”; a następny cały dzionek spędziłam na planie zdjeciowym – już ostatnim. Było bardzo fajnie, bo cała ekipa jest przesympatyczna.
Dziś wróciłam już jachtem do Kapsztadu. I wiecie co sie okazało? ze ten mój niby wieloryb sprzed 2 dni to skała!!! ależ wstyd! ale naprawdę idealnie wyglądała:) choć tak właśnie trochę dziwnie się zachowywał bo nie chciał się zanurzać:)
Wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego ile ludzi pracuje byśmy mogli obejrzeć w telewizji to co oglądamy. Poznałam wiele osób, w tym dużo mieszkańców tutajszej okolicy. Z przyjemnością patrzyłam jak znali każdą rafę czy skałę w wodzie i jak doskonale potrafią przewidzieć pogodę. Byłam cały dzień otoczona ludźmi, jakże inaczej aniżeli kiedy jestem sama na oceanie. Tyle emocji i pracy, ale ciekawe doświadczenie!
w marinie gdzie stoi Tanasza wiało w porywach do 70 mil na godzinę. wyobrażacie to sobie??? fale wchodziły za falochron, było totalnie biało - jak w zamieci śnieżnej.
Pojechałam specjalnie do mariny by pożegnać koleżankę, dostała na drogę ode mnie świeże owoce i książki i z tego co napisała do mnie już z morza było jej bardzo miło, że miała komu pomachać na pożegnanie.
Po południu spotkaliśmy się z moimi gośćmi u Jadwigi Dupli, było bardzo sympatycznie, zresztą jak zawsze u niej w gościach.
Materac na którym śpię strasznie się pozagniatał i mam wrażenie, że śpię bezpośrednio na podłodze. No niby śpię przecież właśnie na podłodze, ale wstałam cała obolała - muszę się rozejrzeć za nowym materacem. Od rana byłam zajęta w związku z filmowaniem. Dużo się dzieje, wszystko to dla mnie takie nowe, ale mam dużo z tego radości, bo część mojego honorarium przekazane zostanie na podopiecznego fundacji „Mimo Wszystko”, na "Rejs z Natasza 2"
Wstałam jak jeszcze było ciemno, by przygotować jacht do żeglugi. Rankiem na chwilę przeważnie siada wiatr, więc można było rozwinąć żagiel, by upewnić się, że wszystko jest ok. Było, więc popłynęłam do Hount Bay na zdjęcia. Bardzo ładna jest ta zatoka - totalnie otoczona górami. Po drodze widzialam dużo fok, delfiny i ogromnego wieloryba. Wiatr był w nos, więc żeglowanie było mało komfortowe, ale Tanaszka spisała się doskonale, miałam wrażenie, że odetchnęła z ulgą, że wydostała się z mariny na otwartą wodę. Miałam okazję posprawdzać wszystko, jedynie jedna wanta wydaje się zbyt luźna, reszta ok.
Przyjechała do mnie ekipa telewizyjna, będziemy kręcić fajny materiał. Odbyliśmy kilka spotkań by się poznać i porozmawiać o szczegółach. To taki "świat", którego nie znam, ale fajnie jest widzieć ludzi z taką pasją przy pracy - są totalnie skoncentrowani na tym co robią, a robią co kochają.