10 grudzień
w morzu zycia jest pełno, ciągle „coś” się w nim rusza. na radio ogłoszono poszukiwania jachtu Rolanda..: "ta maxi nie chce wrócić do domu" - to były ostanie słowa jakie od niego słyszałam... a jachty mają duszę...
"Tyra" znowy niedaleko, dobrze, bo trzymają "za mnie" wachtę, a ja się mogę wyspać. do strat zanotowano złamany paznokieć. budzik chyba się obraził bo przestał działać i o mało co nie przespałam Przylądka Dobrej Nadziei, ale byłby numer...
nie mogę znaleźć drugiej rękawiczki a zimno strasznie... ale jak pięknie!
poranek był cudny, tyle delfinów i fok i ptaków i pięknyh gór... latarnia prowadząca statki... jej światło jeszcze w mroku...
No i przylądek, tuż o wschodzie słońca!! nigdy tego widoku nie zapomnę.
ileż w tym magii, niemal czuje się oddechy i słyszy rozmowy marynarzy na statkach, którym udało się przejść przylądek i na tych, których wraki spoczywają u jego wybrzeży...
z gór...
9 grudzień
mam tu taką własną wersję filmu "Rejs":
- „patrzę w lewo, parzę w prawo” - foka... delfin... foka... o,delfin..." , „nic się nie dzieje”
ogrzewam się kuchenką, która zresztą przestała się gibać, bo zawiasy się urwały (oba na raz). znudzona także jestem szukaniem mojego budzika. jest biały i mój koc też i zawsze się biedaczysko gdzieś zapałęta.
jedni twierdzą, że pogoda jest „ok” do piątku, inni że już w środę będzie źle... a to by oznaczało, że nieco mi zabraknie czasu, by dojść do Kapsztadu i trzeba będzie szukać schronienia. Moje oczy są wręcz „zafiksowane” na barometrze, na ukf'ce ciężko odebrać pogodę, mam jakieś zakłócenia.
Właśnie opływam Przylądek Igielny!!! Bońciu, jak się cieszę!! Nareszcie Ocean Indyjski jest za mna!!! i niech ja go długo jeszcze nie oglądam!! Tak dał mi popalić skubany...
Za przejście na Atlantyk i najbardziej wysuniętego na południe kawałka Afryki wypiłam...
w Mossel Bay okazało się, że akurat dziś jacht klub, który organizuje miejsce w malusiej marinie jest nieczynny. a skoro kapitanat nie widział dla mnie miejsca - (o wiele więcej jachtów “idzie” przez “Przylądek burz” niż przez Morze Czerwone, albo jest coraz więcej “kruzingowiczów”) - zdecydowłam się iść dalej. byłam wściekła na siebie, że się zatrzymałam i zmarnowałam tyle czasu z “okna pogodowego”. starałam się wejść do tego rybackiego portu jedynie po paliwo… na co w odpowiedzi na zasłyszaną moją rozmowę z kapitanatem (w której nie omieszkałam powiedzieć "co myślę o życiu" odezwała się policja mówiąc, że mam sie nie ruszać, że mnie będą eskortować. czekałam. zmarnowałam kolejne 3 godziny, bo się nie pokazali. kumpel na radio z mariny zapytał czemu stoję tak daleko od główek portu... okazało się, że moja kotwica nie trzymała gruntu. Dobrze, że byłam na jachcie i mogłam ją...
8 grudzień dotarłam do portu po drugiej w nocy, kumple jachtem weszli do mariny przede mną i zajęli ostatnie miejsce. stoję na kotwicy, zaraz przy plaży.
Trasa, niedziela:
wyobraźcie sobie płynę przez zatokę gdzie żarłacze błękitne się rozmnażają i bardzo niedaleko mnie jest też przylądek fok, którymi się karmią... kiedyś wyrwałam z gazety artykuł ze zdjęciem z mariny do której dziś w nocy lub jutro nad ranem wpłynę - zdjęcia do artykułu były zrobione z wody: zaraz przy jachtach były te rekiny, jeden przy drugim, niejednokrotnie wieksze od samych jachtow... pamietam mówiłam sobie - nigdy tam nie popłynę... i oto jestem. absolutnie przerażona. coś też na wodzie widziałam, ale wmawiam sobie, że tę fokę to delfin jadł... albo, że mnie moje zmęczone oczy myliły i tam wcale nic nie było...
w Mossel Bay można iść ponurkować w klatkach z tymi stworzeniami... ale myślę sobie, że jednak sobie odpuszczę. ot, taki straszek płynie sobie dookoła świata...
5-8.12.08
East London, piatek:
rano, już bez deszczu włożyłam naprawionego grota, dopasowałam nowe listwy, założyłam refy... jeszcze udało mi się spotkać Polaka Rolanda, który wpłynął nocą do portu w trakcie dostawy jachtu do Durbanu. Na jachcie “Windword” skipper
znający lokalne warunki "przeszedł" ze mną palcem po mapie wskazując na dobre kotwicowiska, gdyby znowu jakas nieprzewidziana sytuacja pogodowa się powtórzyła i musiałabym się chować. Ruszyłam, mając ogromną nadzieję, że tym razem wiatr nie będzie taki srogi i uda mi się dotrzeć do Mossel Bay oddalonej od East London o 300 morskich mil.
Trasa,sobota:
morze było płaskie jedynie po ostatnim sztormie miałam fale w nos, ale łagodne w dużych odatępach. wiatr siadł zupełnie i załączyłam silnik. na tej trasie nie ma miejsca na siedzenie “nie w porcie”. Szczerze, po ostatnich przygodach mało wiatru leczy moje rany......
2- 5 grudzień 2008
Nie wiem dlaczego ludzie starają się ominąć ten port i iść od razu do Port Elizabeth. East London to jest port na rzece z bardzo przyjaznymi ludźmi i rodzinną atmosferą. Od Johna i Glendy można otrzymać wszelką pomoc i informację. W jacht klubie (www.B.R.Y.C.co.za) można porządnie zjeść “domową kuchnię” i pograć na instrumentach z “tubylcami”. wszyscy są niesamowicie życzliwi.
załatwiłam wszystko co potrzebowałam od żaglomistrza (dziękuję Pit za podwiezienie) do zatankowania paliwa, internetu, gorącego prysznica, prania, dobrego słowa...
naprawdę będę mile wspominać to miejsce i polecam każdemu. juro wychodzę, nie wiem jeszcze dokąd bo wszystko zależy jak długie okaże się moje okno pogodowe.
ruszyliśmy w kilka jachtów w nocy w niedzielę. wychodząc z portu kazano nam czekać aż wpłynie duży statek. na "zewnątrz" miało być 12 węzłów w "mordę". martwa fala po szotrmie była tak duża, że rozpoczęłam swój kolejny etap wisząc na relingu i jak od 10 lat mi się nie zdarzyło teraz rzygałam jak kot. robiłam mały postęp, potem zaczęła się burza. grzmiało i błyskało tak, że powyłączałam wszelką elektronikę, włączyłam sobie latarkę w środku, by nie widzieć błyskawic... i zamiast obiecanych nastu węzłów mielismy 30-40, a jachty majace waitromierze zarejestrowali po 50 w szkwałach. Tanasza walczyła dzielnie z prędkością na falach bo prąd pchał nas szybko...
tak minęła okropna noc. otworzyło się nieco mleko bo wyleciało z szafki więc piłam je, a że jadłam jedynie pomarańcze bo były pod ręką skończyło się to uciążliwym rozwolnieniem i w tym deszczu ściąganie ubrania sztormowego... no przeklinałam swoją...
dni mijają tak szybko, co rusz popaduje. dnie spędzam na Tanaszy - naprawiając samoster do wody wpadł mi klucz i jedna część, ale na szczęście miałam zapasową, silnik naprawiony, forsztag skrócony i olinowanie stałe ustawione, nieco szycia przy żaglu, przyspawane światło rufowe, inwerter naprawiony, itd. w między czasie poznałam tak wiele osób, codziennie właściwie przybywa mi znajomych.
byłam na kolacji u większej grupy Polaków, było bardzo fajnie. Polskie jedzonko - Grażyna zrobiła pieczony sernik - no jak u mamy!!! dostałam resztę do "domu" i z ciężkim sercem się nim dzieliłam.
ponownie odwiedzili mnie Mira ze Staszkiem, chcieli się pożegnać bo chcę ruszać jutro. codziennie sprawdzam pogodę i rozmawiam z innymi jachtami, które chcą “iść” w ten sam dzień. w nocy ma przejść silny wiatr ze "złego kierunku" i zaraz w jego “końcówce” chcemy wyjść nawet jeśli jeszcze będzie noc.
Polacy chcą mnie zabierać wszędzie i...