15 - 11 - 2009
dwa dni na Markizach:

spałam sobie pod gwiazdami, obudziło mnie słoneczko, po drodze na ląd spotkałam znajomego, a że wiedziałam, że raczej rzadko schodzi ze swego jachtu mogłam sobie wyobrazić, że brakowało mu świeżych owoców - a ja z kolei miałam ich dużo, więc zaproponowałam mu, żeby pojechał sobie na Tanaszę i wziął trochę - jak cudnie zobaczyć czyjś uśmiech tak z rana!
Na lądzie wypiłam kawę ze znajomymi, potem poszłam dać komuś na pamiątkę bursztyn i po drodze spotkałam kogoś kto zaproponował mi, żebym sobie tam podjechała konno, w drodze powrotnej przystanęłam przywitać się z Andy’m który ugościł mnie obiadem (surowa ryba, ryz i grejfrut). Z napełnionym brzuszkiem (o mało co nie zlatując z konia na plaży, bo do strzemion to nawet nie miałam co sięgać a koc na którym siedziałam za miast siodła ześlizgiwał się) wróciłam na jacht.
Ponieważ nie wypłynęłam dziś, jak to sobie zaplanowałam, z powodu braku wiatru to poprosiłam Jonathana, aby z jego dobrym aparatem zrobić sesję zdjęciową. (Jonathan urodził się na jachcie i od 16 lat żegluje - czyli całe swoje życie). Schodząc z jachtu jakoś niefortunnie wpadłam do wody - nie wiem jak to się stało, ale zamiast do pontonu zrobiłam krok tuż obok niego, zdziwiona? :) w każdym razie ku uciesze lokalnych rybaków :)
 na zabawę w sesję zdjęciową przybył rdzenny mieszkaniec wyspy ze swoim koniem (przystojny, wytatuowany, taki trochę „dziki”, że się tak wyrażę, posiada stado koni, ale nie ma np. domu, tak o, żyje pod gwiazdami, poluje…) Po sesji „podreptałam” konno na sąsiednią plażę, wykąpałam się... padało, ale ukryłam się w ciepłym morzu... cudnie, piękne widoki gór, pachnące kwiaty i piękne kolory… i ta cisza, delikatny szum fal i dźwięk padającego deszczu… taki spokój w sercu miałam... zaczęły nadchodzić mnie myśli czy by tu... nie zostać, ale wrócić może raz jeszcze i znaleźć sobie tutaj, choćby na chwilę, miejsce na ziemi... no, powiedzmy przynajmniej do czasu podszlifowania języka francuskiego...

potem zaproszona byłam na kolację, wysłuchałam wykładu o tutejszych siłach Mona. tak, wyspa Nuku Hiva ma w sobie coś dziwnego, czasem aż ciarki przechodzą, na pewno wyczuwa się obecność  jakiejś siły. I choć ludzie Polinezji wiele mogą o tym powiedzieć to jednak każdy o tym milczy.

 no i taki o miałam swój dodatkowy dzień na wyspie. Następnego dnia dostałam rybę - za uśmiech, od rybaków i jeszcze okazało się, że kotwicę, którą pożyczyłam mogę sobie zatrzymać :)
 napawałam się ostatnimi godzinami na Markizach, widokiem kąpiących się w morzu dzieciaków, obserwowałam konie ujeżdżane na plaży, zwiedziłam troszkę wyspę, pierwszy raz jadłam owoc kakao, dowiedziałam się, że cytryna jest doskonałym dezodorantem pod pachy! dowiedziałam się także jaki jest sposób by kwiaty trzymały się we włosach mimo wiatru; że mango tutaj występujące, nieco mniejsze od zwykłych - jeszcze zielone jest dobre, gdy posypiemy je solą lub oblejemy cytryna… 
I jeszcze podzielono się ze mną wiedzą o tym jak rozpoznać, że złowiona ryba jest chora? Otóż na morzu może ten sposób jest mało praktyczny, ale na brzegu zabijacie taka złowioną rybkę, kładziecie ją na moment na ziemi i... jeśli ani muchy nie ani mrówki się nią nie zainteresują radziłabym jej nie jeść. jakie proste, prawda?

noc była za to okropna. przez te deszcze przyleciał do mnie Pan Karaluch. klapkiem go potraktuję na dzień dobry - sobie pomyślałam, ale nie trafiłam spryciarza. lało na zewnątrz, więc jakby nie miałam wyjścia, musiałam dzielić z nim moją kabinę, no okropieństwo i utrapienie Wam mówię. I pewnie jeszcze ze mną popłynie w rejs i ktoś mi potem zarzuci, że nie płynęłam samotnie, hahaha

następnego dnia cudem, znowu  - ileż tych cudów na świecie, co?:) - nie przywiązałam swojego pontonu i na desce surfingowej bez żagla musiałam ten ponton łapać, potem nie przywiązałam go raz jeszcze tuż przy doku i znowu mi go wywiało, tym razem czekałam jak taka... hmmm, no cała ja! aż fale go sprowadzą  z powrotem... myślami byłam już chyba gdzie indziej... a po długim czasie "w porcie" myśli są takie rozleniwione!!!

ach, jeszcze pytacie o to tsunami. tak, było a i owszem, ale o wiele mniejsze niż na Samoa. akurat wypłynęłam Jaśka jachtem po pitną wodę do innej zatoki i zaczęły wyć syreny, każdy uciekał z zatoki, a my z Jaśkiem do zatoki - po „Tanaszkę”. dziekuję za to Jaśkowi, bo w sumie nie musiał ryzykować swojego jachtu, ale widział łzy w moich oczach i jak mówił: nawet w pław by popłynął by ratować mój jacht (i za to go tak bardzo lubię!). tsunami o podanej godzinie nie przyszło, drugi alarm odwołali, więc my, dwoma jachtami popłynęliśmy do tej drugiej zatoki. i tam jakoś tak dziwnie było. dziwnie się fale zachowywały i jak przywiązałam swój jacht do jaśkowego (w pośpiechu uciekając z zatoki zostawiłam moje dwie kotwice razem z przywiązanymi odbijaczami) nagle taki silny prąd przyszedł, że aż woda się podniosła, Jaś myślał, że to mój silnik musiałam mieć „na biegu” bo strasznie nas ciągnęło. po krótkim czasie woda opadając ciągnęła nas w drugą stronę jeszcze mocniej! Jaśkowi wyrwało aż sprężynę z łańcucha i miedzianą kluzę razem z kawałkiem drewnianego jachtu w miejscu gdzie byłam do niego przywiązana. Jak najszybciej odbiłam od s/y Wingera (tak nazywa się jacht należacy do Jaśka, jeśli pamiętacie z poprzednich blogów) i zdecydowaliśmy się wracać - w razie prawdziwego niebezpieczeństwa wyjście z "naszej" zatoki jest łatwiejsze.
Dopłynęliśmy na miejsce już po zmroku. Starając się wyciągnąć tylną kotwicę by ją znowu wywieźć i zarzucić na nowo, nie dałam fizycznie rady – utknęła na dobre, paliwo  w pontonie też się akurat skończyło (zapasowe tymczasowo było z pontonu wyjęte) i tak w tę głuchą noc, z pękającą na rekach z wysiłku skórą, po prostu, po ludzku (a nie „tylko” po babsku) poryczałam się z bezsilności. powiosłowałam do s/y „Wingera”, Jaś zrobił mi herbaty, a jak już wyciągnął mi tę „wstrętną” kotwicę to świat znów był piękny.
<< poprzedni post wróć do listy następny post >>