Od tego biegania to lewe kolano zaczęło się odzywać. Oto Wasza najmłodsza Polka opływająca świat. Tu strzyka, tam strzyka...Trzeba założyć ortezę na jakiś czas, tym bardziej jeśli jutro wchodzę na maszt. Prawe kolano ma dużą bliznę po rekonstrukcji więzadła krzyżowego, bo kiedyś polatałam parolotnią zamiast nad drzewami to po drzewach, a potem dokończyłam dzieła jego destrukcji snowboard'em. Lewe kolano natomiast to zupełnie świeża historia, którą się z Wami podzielę, bo trochę czasu minęło i mogę patrzec na to zdarzenie z dystansem. A już na pewno z dystansu 3400 mil morskich.
Stało się to bowiem w Honolulu, na niemalże samym początku moich przygotowań do wyprawy...A zaczęło się tak: moja ostatnia dostawa cudzego jachtu wiodła z San Diego na Hawaje. Po drodze straciliśmy płetwę sterową i jeden z załogantów miał wylew. Niekorzystnie, ale po dotarciu na miejsce zobaczyłam „Tanaszę", która jeszcze nie była „Tanaszą". Stała na wyspie Oahu odkąd przyprowadzilam ją tam z Australii 6 lat temu. Po powrocie do Polski odnalazłam jej właściciela i namówiłam go do tego, by pozwolił mi przygotowywać jacht zanim będę w stanie za niego zapłacić. Dobre, nie? A dlaczego? Bo miałam obiecane pieniążki i na jacht i na wyprawę. Lada dzień miały już być. Podjęłam niemałe ryzyko umawiając się, że jeśli nie zapłacę za jacht do dnia planowanego wypłynięcia stracę wszystko co do tej pory bym na nim zrobiła. Ryzyk fizyk, jak to mówią, ale wierzyłam niezłomnie, że musi się udać. A wiara potrafi czynić cuda, tym bardziej, jeśli ma się wokół siebie ludzi, którzy ci pomagają. Pożyczyłam od mojej siostry i Sergiusza pieniążki na bilet lotniczy, mama z ciocią Elą uszyły flagi państw, do jakich w trakcie resju miałam zawijać i już siedziałam w samolocie.
Mogę Was zapewnić, że w życiu miewałam już wcześniej ‘intensywne' okresy, ale ten, po wylądowaniu na rajskich wyspach był najintensywniejszy ze wszystkich. Pomijajam fakt, że znalazłam się w mieście, gdzie ludzie prowadzą automatiki i że absolutnie nie miałam rozeznania gdzie co jest, gdzie czego szukać. Najpierw jacht trzeba było przeprowadzić z mariny do stoczni, gdzie mógł być wyciągnięty z wody. Strasznie stresowałam się mając pełną odpowiedzialność za wszystko co mogło się przydarzyć tej pływającej jednostce, bo jeszcze nawet nie była moja! Wyciągnięte z wody byłyśmy 5 dni.
Trzeba było zedrzeć starą farbę, pomalować dno na nowo, zmienić cynk, wyczyścić śrubę, sprawdzić wszystkie otwory, namalować linię wodną, napastować burty co by ładnie wyglądały, itd.
W międzyczasie odkąd w supermarkecie poznałam Terriego miałam w nim wiernego i nieocenionego pomocnika. Cóż za ulga, bo dla mnie nawet zjedzenie obiadu było stratą drogocennego czasu. Planowałam wypłynąć po miesiącu od przybycia i jedynie osoby, które kiedyś szykowały jacht do dużej wyprawy wiedzą, że jest to: a) praktycznie niemozliwe; b) praktycznie niemozliwe. Ale robiłam co mogłam wstając o piątej rano by położyć się spać niedługo przed piąta rano i jakoś szło. Dużo się uczyłam. Poznałam kilka osób służących poradą, a chłopaki ze stoczni nie szczędzili trudu, by ułatwić mi naprawy (zważywszy, że jacht budowany był w Australii, a w Stanach używany jest inny system jednostkowy bywało zatem, że odnajdywanie odpowiednich narzędzi zajmowało więcej czasu aniżeli właściwa praca).
Mój dawny znajomy Jacek użył swoich kontaktów ‘sprowadzając' na ‘Tanaszę' chyba wszystkich własnych znajomych. Poznałam żyjącą na Oahu Polonię, a Mieciu i Niko od razu zakasali rękawy. Przebrnęliśmy przez dużo ciężkich zadań, choć nie obyło się też bez radochy z czasem popełnianych błędów (na przykład kiedy próbowałam przewiercić otwór zamiast wiertłem to śrubokrętem paląc go do połowy). Cóż, cały ten proces ‘tworzenia' był dla mnie procesem uczenia się. Musiałam obyć się z narzędziami, nowymi nazwami, decydować co na morzu będzie sprawdzało się lepiej. A przecież wielu z tych rzeczy nigdy wcześniej nie robiłam. Gdy trzeba było zamontować cała nową instalację elektryczną, i zamontować sprzęt elektroniczny, który częściowo zasponsorował mi sklep żeglarski
West Marine (
www.westmarine.com) z pomocą przybył Janek. Jejuś kochany, gdyby nie On, to nie poradziłabym sobie. (Nie wiem co ja robiłam na lekcjach fizyki, no naprawdę). Janek był ze mną codzinnie. Kiedyś chciałabym być taka jak on. Nie było rzeczy, której nie potrafiłby na jachcie naprawić, choć zaledwie kilka lat temu zakupił jacht nie mając ‘zielonego pojęcia' o żeglowaniu. Teraz, z żoną Kasią podróżują łódką po Pacyfiku. Tak bardzo się cieszę, że ich poznałam, a przez nich i Andrzeja z żoną Krysią (jak zobaczycie zdjęcie ‘cyknięte' w ich domu zrozumiecie jakie z nich nietuzinkowe charaktery).
Ale wracając do pracy. Czas leciał szybko, a mnie spieszyło się, by wypłynąć we właściwej porze pogodowej. Nigdy nie sądziłam, że można robić dosłownie 10 rzeczy na raz, z przerażającą świadomością, że pominięcie jakiegoś szczegółu może kosztować mnie życie.
Mike, właściciel jachtu, przez czas twających przygotowań był bardzo cierpliwy przekładając mi datę płatności i wspierając mnie ilekroć go potrzebowałam. Ale pieniążki się kończyły, a domniemany sponsor nadal nie wsparł finansowo mojego projektu, zresztą wkrótce okazało się, że z całego projektu poprostu się wycofał. W dramatycznym momencie, kiedy to chciano założyć łańcuchy na jacht i mnie z niego eksmitować zadzwonił
Krzysztof Kamiński. Krzysiek jest właścicielem firmy
Inter-PRO (
www.inter-proauto.com) zajmującej się naprawą ekskluzywnych samochodów w Chicago, od jakiegoś już czasu był zaangażowany w projekt. Zakupił i dostarczył mi tratwę ratunkową, odstąpił swój telefon satelitarny, zakupił bardzo drogi komputer, który jest wodooporny i ma większą tolerancję na wstrząsy, abym mogła wykorzystywać go do nawigacji, a także przedstawił mój projekt swoim znajomym. Jak ja mu bardzo dziękuję to nawet nie wiecie.
Andrzej Płócienniczak, właściciel firmy
WDT (
www.mywdt.com), zajmującej się komunikacją telefoniczną i świadczącej usługi tanich rozmów międzynarodowych, odpowiedział natychmiast. Zresztą w dniu, kiedy nie miałam już nawet za co zjeść obiadu, ani tym bardziej na nowe olinowanie. Ale wracając do osoby Krzysztofa. Znaliśmy się od kilku lat, kiedyś zdarzyło się nam ‘zrobić' razem jakies regaty i teraz, dzięki Małgorzacie Krautschneider kontakt nasz się odnowił. I tamtego sądnego dnia, kiedy to okazało się, że oto mam stracić wszystko, otrzymałam ten ‘historyczny' telefon od Krzysztofa. Najnormalniej w świecie znowu usłyszałam w słuchawce: "Natasza, co ci jeszcze trzeba, mów!". Nie chciałam go martwić, bo jakby nie było, był moim sponsorem i jakoś nie przechodziło mi przez gardło, że rejs w ogóle może nie dojść do skutku. On jednak wiedział, nie wiem jak, pozostanie to dla mnie zagadką. Zakupił ten jacht! Wyobrażacie sobie? Jakież ja mam wielkie szczęście !!!
Ochrzciliśmy „Tanaszę", Małgosia K. nie mogła przyjechać, więc osobiscie dopełniłam należne jej honory matki chrzestnej.
I przy tej właśnie okazji stało się owe ‘kolanowe' nieszczęście. Jeden z gości mojego skromnego przyjęcia wpadł do wody. Między keję a jacht. Byłam najbliżej, a że pływ był niski nie mogłam dosięgnąć jego ręki. Chciałam więc podciągnąć go troszkę za pomocą nogi, by móc uchwycić jego nadgarstek, ale pan, zapewne w szoku, zamiast kooperować wykręcił mi kolano wciągając mnie przy okazji do wody. Prawda, Mieciu wskoczył nam na ratunek - ponoć pomyślał, że przyjęcie przenosi się do morza:), ale zniszczenie zostało dokonane.
Naderwano mi więzadło podtrzymujące kolano w odpowiednim miejscu. I takie moje szczeście, zmiennym jest. " Jejuś, nie teraz!" - myślałam, przecież ja nie mam czasu na takie wypadki. Niestety, w najbliższym rozkładzie rzeczy do zrobienia (pilnie!) znalazł się szpital, orteza i kule. Groziła mi operacja, wprost nie mogłam w to uwierzyć. Najgorszym z tego wszystkigo nie był towarzyszący mi ból, ale poczucie traconego czasu i ogromu pracy jeszcze do wykonania. Właziłam z tą ‘giczą' na maszt, łamałam ortezy jedna po drugiej, w szpitalu mówiono mi już po imieniu, a w sklepie sportowym nie mogli się nadziwić jak ja to robię. Uwierzcie mi, napawdę nie miałam wyjścia, nie mogłam się poddać. I wiecie co się stało? Dnia pierwszego czerwca, dokładnie pamiętam, wchodziłam na maszt by zdjąć główne wanty i z przyczyn takich czy owych po 40 minutach walki z zacięcie ‘niewyjmowalną' zatyczką, zleciałam z topu masztu. To chyba mój tato strzegąc mnie tam z góry sprawił, że uparta wanta owinęła mi się wokół nogi przytrzymując blisko masztu. Wylądowałam na salingach i choć nie powinnam już do Was pisać, że tak to ujmę, spadając w dół nie wypuściłam nawet narzędzia z ręki. Od samego uderzenia co prawda kolejna orteza ‘poszła się bujać', ale za to kolanko jakimś cudownym, niewytłumaczalnym sposobem wydobrzało. Do dziś nieco pobolewa, ale fuksiarą jednak jestem niesamowitą, przyznajcie sami. śmiać mi się chce kiedy przywołuję w pamięci minę kolegi co to pomagał mi wdrapywać się na ten maszt. Stwierdził bowiem, że jeśli jego by coś takiego spotkało, poprosiłby o de-li-kat-ne opuszczenie na ziemię i ponoć ‘opchnąłby' jacht za dolara pierwszej lepszej napotkanej osobie. (Ja jedynie poprosiłam o kolejnego fała do kolejnej wspinaczki, zacisnęłam zęby). Pamiętam, że zanim wlazłam z powtorem na maszt przeprosiłam mojego kolegę za to, że zajmę mu troszkę więcej czasu...
Od tamtej chwili nazywano mnie "spadającym aniołem" (ang: falling angel) - proszę nie mylić z ‘upadłym aniołem'.