ruszyliśmy w kilka jachtów w nocy w niedzielę. wychodząc z portu kazano nam czekać aż wpłynie duży statek. na "zewnątrz" miało być 12 węzłów w "mordę". martwa fala po szotrmie była tak duża, że rozpoczęłam swój kolejny etap wisząc na relingu i jak od 10 lat mi się nie zdarzyło teraz rzygałam jak kot. robiłam mały postęp, potem zaczęła się burza. grzmiało i błyskało tak, że powyłączałam wszelką elektronikę, włączyłam sobie latarkę w środku, by nie widzieć błyskawic... i zamiast obiecanych nastu węzłów mielismy 30-40, a jachty majace waitromierze zarejestrowali po 50 w szkwałach. Tanasza walczyła dzielnie z prędkością na falach bo prąd pchał nas szybko...
tak minęła okropna noc. otworzyło się nieco mleko bo wyleciało z szafki więc piłam je, a że jadłam jedynie pomarańcze bo były pod ręką skończyło się to uciążliwym rozwolnieniem i w tym deszczu ściąganie ubrania sztormowego... no przeklinałam swoją bezmyślność.
wreszcie zasnęłam. chciałam zostać w granicy 12 mil od brzegu gdzie prąd wspomagający jest najsilnieszy, ale wiatr wyniósł mnie nieco dalej na ocean.
w dzień robiłam dobry postęp, ale wiadomości pogodowe niestesty nie napawały spokojem. "nieprzewidzianie" sztormowa zmiana miała nadejść "niespodziewanie" szybciej. aj, a trzeba było sobie ufać i zostać w porcie! ale “lokalni” ludzie mówili, że można “iść”.. kiedy ja się nauczę w siebie wierzyć? teraz byłam za daleko by zawrócić. gdy zasnęłam na zwrocie w stronę lądu, to obudziłam się 6 mil od brzegu. Dobrze, że się obudziłam.
natomiast wiatr z zachodu chwycił mnie po drugiej stronie wypiętrzenia lądu. niestety!!! zarefowałam się na trzeci ref by przejść jak najszybciej w stronę brzegu, gdzie chciałam się nieco schronić, choć nie ma tam żadnego kotwicowiska. na wzniesieniu niestety tworzą się w silnym wietrze najsłynniejsze na świecie gigantyczne fale. Myślałam, że Cieśnina Bassa koło Tasmanii jest ciężka, ale to co się tutaj dzieje to przechodzi ludzkie pojęcie. nie na darmo ten odcinek Południowej Afryki nazwany jest "dzikim wybrzeżem". - to jedynie 250 mil a łamie ludzi i statki.
okno na górze nie było domknięte (jakimś cudem) i fala dostała się na nawigacyjną, mapy i łóżko mokre, ale to nic w porównaniu z tym co działo się na zewnątrz. musiałam znowu zarefować bo już nie dało się “iść” na trzecim refie, jak dobrze, że zrobiłam sobie czwarty ref na Vanuatu!!! Ale, żeby go zaczepić musiałam poluzować fał. potem biec pod maszt i w tych kilku sekundach grot zaczepił się w kilku miejscach o stopnie na maszcie. starałam się wejść na bom, potem wspiąć się na maszt, ale fale kładły jacht, bom był do połowy w wodzie, maszt chwilowo też. został jeden punkt zaczepienia gdy lina asekurująca do której byłam przypięta pękła. no więc wisiałam tak sobie trzymając się czego mogłam, potem zlazłam i schowałam się do kokpitu. nie było dobrze. żagiel latał bo ani go wciągnąć ani ściągnąć. czy się bałam? nie o życie, ale o maszt tak. zdarzyło mi się pomodlić by Tato mi pomógł... no i pomógł. w pewnym momencie stopień puścił żagiel. już nie było czasu się przypinać bo to były sekundy do wykorzystania. udało się. na głos mówiłam do siebie jaka jestem szczęśliwa, że udało mi się zarefować tego 4 refa. straciłam jedynie 2 listwy i naddarłam lik tylny, o dziwo nie rozdarłam grota całkowicie .no i w tych pięknych okolicznościach przyrody podpłynęłam pod brzeg, tam stał w dryfie inny jacht. ja walczyłam pod wiatr wzdłuż brzegu robiąc zwroty przez sztag między statkami, które także starały się nieco schronić od wichury. na szczęście załogi tych statków trzymały “dobrą” wachtę i każdy odpowiadał na wołanie i prośbę o zmianę kierunku gdy byłam już zbyt blisko brzegu i nie mogłabym robić zwrotu, aby nie ładować się wprost na nie.
a tak na marginesie to miało być jedynie 25 węzłów z tego kierunku a zanotowano 59 i nie przez 6 godzin, jak przewidziano, tylko przez kolejnych 36...
przed portem zwolniłam bo chciałam wejść do East London w dzień. wielkie delfiny mnie przywitały, naj jaskrawsza tęcza jaką widziałam i na płaskiej wodzie wieloryb... piękne to wszystko. przeszło mi przez myśl by kontynuować dalej, do Port Elizabeth, ale trzeba być rozsądnym - potrzebowałam wypocząć.
wejście było łatwe i o 7 rano mijałam główki portu. trzeba było przywiązać się do innych jachtów - co bez nikogo do odebrania cum i przy zmęczeniu mogło okazać się w moim wydaniu fatalne. została opcja z bardzo wysokim pirsem. rzuciłam cumę pracownikowi stoczni, niedokładnie, cuma wylądowała w wodzie, itd... ale koniec końców Tanasza stoi przywiązana i bezpieczna, a ja jestem tak bardzo zmęczona. wspinam się po oponie i łańcuchu dołożyłam cum i padłam.
jak to było dobre okno pogodowe to ja dziękuję, postoję. i wierzcie mi, teraz naprawdę rozumiem dlaczego jachty wracają do Durbanu starając się z niego wypłynąć po kilka razy... to było najdłuższe 250 mil w moim życiu.