Kochani, "już" pisze, pisze...! Dajcie mi chwilę, a odpowiem na Wasze listy.
To, co Wam wydaje się "ciszą" - jest u mnie sztormem - tyle się dzieje! Pewnie większość z Was myśli, że leżę całymi dniami na hamaku i odpoczywam sobie... a ja mam nadzieję, że taki dzień „robienia nic” w końcu nastanie. natomiast na przykład dziś, calusi dzień babrałam się przy silniku...
ale zaczynając od początku.... czyli mojej historii jeszcze z morza:
ostatnie 10 dni etapu prowadzącego z Galapagos na Markizy miałam kilka poważniejszych problemów „z prądem” czyli m.in. z alternatorem, „walczyłam” z bateriami, wiadomo - bez elektryki jest na jachcie ciężej i nie ma łączności ze światem; pękł kolejny pojemnik z zapasem paliwa - miałam dodatkową nieprzyjemną robotę i było ślisko; a raz ryba wpadła mi prosto do zlewu (jak to zrobiła nie mam pojęcia). Raz, po silnym szkwale obróciło jacht do fali i gdy wylazłam na pokład i rzuciło mnie tak daleko przez pokład, że cała się posiniaczyłam. chyba było mi ciężko, ale już nie pamiętam, bo jestem na lądzie, a jak się szczęśliwie już dopłynie to złe wspomnienia odchodzą.
Swoją drogą to mój lot był tak imponujący, że chyba od razu powinni mi zaliczyć go do praktyki na moją licencję pilota, hahaha
potem, po trudach nastał piękny czas i tak jakoś... to był mój czas. mój i tylko mój, swoje myśli z tego okresu zachowam dla siebie... w rezultacie jakoś nie spieszyło mi się, czytałam dobrą książkę, patrzyłam na fale i na stado towarzyszących mi koryfen (mahi mahi), z każdym dniem było ich coraz więcej.....