w Mossel Bay okazało się, że akurat dziś jacht klub, który organizuje miejsce w malusiej marinie jest nieczynny. a skoro kapitanat nie widział dla mnie miejsca - (o wiele więcej jachtów “idzie” przez “Przylądek burz” niż przez Morze Czerwone, albo jest coraz więcej “kruzingowiczów”) - zdecydowłam się iść dalej. byłam wściekła na siebie, że się zatrzymałam i zmarnowałam tyle czasu z “okna pogodowego”. starałam się wejść do tego rybackiego portu jedynie po paliwo… na co w odpowiedzi na zasłyszaną moją rozmowę z kapitanatem (w której nie omieszkałam powiedzieć "co myślę o życiu" odezwała się policja mówiąc, że mam sie nie ruszać, że mnie będą eskortować. czekałam. zmarnowałam kolejne 3 godziny, bo się nie pokazali. kumpel na radio z mariny zapytał czemu stoję tak daleko od główek portu... okazało się, że moja kotwica nie trzymała gruntu. Dobrze, że byłam na jachcie i mogłam ją wyciągnąć i przemieścić jacht dalej od skał... bez komentarza.
przypłynął kolejny jacht, który wyciągnął swój ponton, poprosiłam by podwiózł mnie na brzeg, bo jakoś nie mogłam się dogadać z lokalnymi władzami. poszłam więc do oficera dyżurnego, tym bardziej, że miejsce w marinie było, jak sie okazalo - przywitało mnie: to ty... ale skończylo się bardzo przyjaźnie...
pierwsze co zrobiłam to w sklepie żeglarskim sprawdziłam pogodę. spotkałam tam osobę, która zrobiła dużo “dostaw jachtów” na tym wybrzeżu. Mówi, żebym szła od razu... w drodze na jacht zrobiłam zakupy świeżych produktów, o których zapomniałam w ostatnim porcie i policja podwiozła mnie z powrotem na jacht. mało tego, zabrali moje baniaki i zawieźli mnie na stację benzynową. bosko. Bardzo lubię Południową Afrykę i jej ludzi.
płynę więc. zależy mi by okrążyć Przylądek Igielny (Cape Aquallas) w ciągu dnia, bo będzie tam dużo statków. jeszcze 50 mil...