02 - 08 - 2008
Maj, 2008.
Jestem właśnie w Royal Papua Yacht Club. Ostatnio byłam tu kilka miesięcy temu, ale mam wrażenie, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżała. Znalazłam natomiast kawałek mojego starego blogu z mojej pierwszej wizyty. Posłuchajcie...

Październik 2007, Port Moresby, Papua Nowa Gwinea

Ojej jak dobrze, że wpłynęłam wczoraj, bo dzisiaj straszny wiatr się rozhulał. A wczoraj byl idenalny dzień, żeby wpłynąć do portu: słoneczko świeciło, wiatr sobie wiał, silnik nawet działał przez jakiś czas. Żyć nie umierać. Wejście do dużego portu prowadziło przez wielką rafę koralową. Nie polecam zapływanie tam w nocy: światła niekoniecznie działają i jedyne co wyznacza wąskie przejście w rafie to dwa pale wstawione do wody, ledwie widoczne właściwie, nawet za dnia. Na radio też nie złapiecie żadnej odprawy portowej. Wylądowałam więc pływając w dół i w górę między rafami wywołując przez radio kogokolwiek, kto by mi powiedział o procedurach dla jachtów, które właśnie tutaj zawitały. Tak sobie pływałam i pływałam zastanawiając się co my Polacy wiemy o Papui Nowej Gwinei? Monika Branicka wie dużo, jako że planuje przypłynąć niebawem - drogą Bronisława Malinowskiego i wstawić tablicę pamiątkową na Wyspach Trobriandzkich. Serdecznie Cię pozdrawiam i trzymam kciuki. Co jeszcze wiemy? Słyszeliśmy o kanibalizmie, który wedle legend utrzymywał się tu do całkiem niedawna. Interesujące.  A przerodziło sie w „niepokojące”, gdy już wpłynęłam. Otóż każdy jeden napotkany przeze mnie Papuas miał iście czerwone zęby i ustka – znaczy się usta. Pierwsza myśl:-  przydałby się tu jakiś ambitny dentysta, druga myśl: - uciekaj póki możesz. (...)
Tyle zapisałam dla Was jesienią. Teraz jest wiosna i wracając do początku mojej wizyty na lądzie tych wyjątkowych ludzi to...

...Spotkałam się z wielką życzliwością ze strony Papua Royal Yacht Club, i na jego czele stojacym Brant’em St.Hill.  Wysłał po mnie motorówkę, która wprowadziła mnie do mariny, zorganizował odprawę i co więcej zanim przywiązałam jacht do kei po dwutygodniowym pobycie na wodzie na brzegu czekała juz na mnie zaloga lokalnej stacji telewizyjnej (a ja taka nieuczesana!:) Zdążyłam jedynie zobaczyć (pierwszy raz na żywo!) konika morskiego, który czekał na mnie na moment złowiony przez obsługę mariny, i to byl piekny prezent, kiedy własnoręcznie mogłam go wypuścić na wolność, i już miałam pierwszego wizytora. Brian Hull delegowany z Jacht Clubu, mieszkający na swoim jachcie „Duck Soup” chwilę potem wiózł mnie do największego jacht klubu w jakim kiedykolwiek byłam – dwa bary, siłownia, plac zabaw, duża restauracja, itd. Pierwszy prysznic, pranie, świeży posiłek. Cudnie.
Brian Boom złożył mi propozycję nie do odrzucenia - wzięcie udziału w regatach odbywających się następnego dni. I w ten sposób nadspodziewanie szybko wróciłam na wodę.
W ten sposób poznałam Andy’ego Rose, właściciela jachtu, na którym ścigaliśmy się, który kolejnego dnia zabrał mnie na wycieczkę po okolicach i nawet pożyczył mi swój telefon. Telefon w Port Moresby to ważna rzecz ze względu na bezpieczeństwo, jak i możliwość zorganizowania sobie przejazdów wśród zmotoryzowanych przyjaciół. Bez samochodu nie jest łatwo, bo publiczny transport nie jest bezpieczny. Tego i wielu innych zasad „przetrwania” w Port Moresby musiałam się od razu nauczyć. Podczas swych dotychczasowych podróży miałam okazję odwiedzić wiele krajów, ten jednakże okazał się bardzo inny od wcześniej odwiedzanych. Pełne wyzwań? Chyba tak to mogę ująć.
Nie minęło długo, jak z gazety o moim istnieniu dowiaduje sie ks. Józef, ks. Zenon i misjonarz Wojtek. Wiedzieliście o tym, że mamy na Papua jest około 200 polskich misjonarzy? Wspólnie obchodzimy 25- lecie Józefa na ziemi Papuasów. Pytam ich skąd wiedzieli, że chcą właśnie wieść życie misjonarzy? W odpowiedzi słyszałam pytanie: a ty skąd wiedziałaś, że chcesz płynąć dookoła świata? Nie zadawałam więcej pytań.
Uczę się o Papua. Kto z Was wiedział, że jest tu około 800 rożnych plemion i że każde mówi rożnym jezykiem, każde ma swoją odrębną kulturę? Bardzo interesujace. Dowiaduję się o misjach w górach , w wioskach bez prądu, połączonych drogami niemalże nieprzejezdnymi w porze deszczowej. W wioskach tych nierzadko trwają walki plemienne, życia ich mieszkańcom nie ułatwiają jadowite pająki i węże, krokodyle i chyba największym problemem jest tutaj jednak malaria. Są przecież tabletki powiecie, ale problem w tym, że do wielu miejsc nie da się dojechać, trzeba lecieć samolotem, albo całymi dniami płynąć rzeką, a dodatkowo mieszkańcy Papui borykają się z problemami zaopatrzenia w środki medyczne. Niektórzy ludzie nigdy nie przyjeżdżają do stolicy, żyją dokładnie tak jak żyli przed wiekami; uważając za bogatych, którzy są w posiadaniu stadka świń. Kobiety, które jedną ręką przyciskają do piersi karmione niemowlę nierzadko jednocześnie drugą dokarmiają swój dobytek i jest to oznaką statusu majątkowego. Świnią załagodzisz konflikt z sąsiadem, zapłacisz za żonę, uprosisz dobre duchy o lepsze zdrowie. Bo choć wiele kościołów wzniesiono na Papui, większość z nich całkiem bogatych stojących pomiędzy biednymi chatami na palach, to niezależnie w jakiego Boga wierzą czary też tam istnieją. To jest takie ‘ich’. Maja wiele takich tylko „swoich” rytuałów czy sposobów na przetrwanie. Słyszałam jak to wyleczyli cierpiącego na woreczek żółciowy trzymając go za nogi i machając nim ponad głową znachora, na ten przykład.
Gdy zdarzyło się, że zachorowałam Wojtek zabrał mnie na badanie krwi i choć już przez dwa tygodnie przeżywałam wszystkie objawy pierwszej malarii ponoć jej nie miałam.  To były dwa tygodnie absolutnie wycięte z życiorysu, ból mięśni, kości, gorączka, drgawki... nic przyjemnego, ale dobrze, że przeżyłam to na lądzie a nie będąc na morzu. Bo kto wie, malaryczny komar mógł mnie urządzić już na Vanuatu. A wiecie jak rozpoznać malarycznego komara? Ponoć jest ciemniejszy, nie brzęczy i jak cię gryzie to podnosi odwłok do góry. Jak miło z jego strony.
<< poprzedni post wróć do listy następny post >>