Dzisiaj nastała niedziela. Uwielbiam niedzielę na lądzie, bo na morzu to nie ma znaczenia, który to dzień tygodnia. Gdyby nie nawigacja to człowiek nie wiedziałby nawet która jest godzina. Bo i po co. Słońce wstaje - jest dzień, księżyc wschodzi - jest noc. I tyle. To na morzu, a tutaj niedziela oznacza między innymi małe korki, bo wyobraźcie sobie, że miasto Port Vila choć malusie - naliczyłam 18 ulic :) to samochodów jak komarów. Znaczy się dużo. Przeważnie są to przepełnione autobusy, bo mało który mieszkaniec wyspy wóz posiada. Za 100 vatu (mniej więcej 3 zł) można karnąć się gdzie ci się spodoba, chyba że nie dogadasz się co do ceny na początku autobusowego szaleństwa i możecie cię kosztować ta przyjemność aż 20 razy więcej. Są też taksówki, ale czasem w takim stanie technicznym, że wsiadasz i pan taksówkarz nie może zastartować silnika. Natomiast jak już samochód jest w stanie jechać to jedzie jak szalony! Biada pieszym, bo nie ma tu ograniczeń prędkości - w związku zresztą z czym, nie ma i mandatów za jej przekroczenie :) I słyszałam nawet, że panowie policjanci pijanym kierowcom pomagają otworzyć drzwi do wehikułu, gdy ci właśnie nie są już w stanie. Jak miło z ich strony, prawda? Ale wracając do niedzieli. Dobrze, że nie pijam piwka, bo alkoholu w weekend nigdzie się nie dostanie (nie dziwi zatem fakt, że nie ma tu wielu naszych rodaków). Właściwie prawie wszystko jest pozamykane, więc na razie nie ma co latać po mieście szukając brakujących części na jacht. Tym bardziej, że dziś jest niedziela wyjątkowa. Wyjątkowa, bo pada. Co ja mówię?! Nie pada, ale leje! Szkoda, że nie widzieliście mojej miny, gdy wróciłam na Tanaszę zostawiając przed wyjściem do toalety otwarty bulaj... Cóż, nie urodziłam się dziś, trzeba było być w toalecie krócej, albo okno zamknąć. Ale o niedzieli miało być. No więc skoro leje, nie trzeba też włazić na maszt, żeby ściągnąć furler* przedniego żagla. Znaczy się można, ale sama tego zrobić nie mogę bo schodki mam jedynie do połowy masztu i niestety nie posiadam tak zwanego selfclimber'a czyli urządzenia pozwalającego wciągać się na maszt samemu (swoją drogą jeśli ktoś ma zbędny, albo chciałby mi pomóc go kupić to wiecie gdzie mnie szukać). Z powodu więc padającej niedzieli nie mogę nawet liczyć na jakiegoś człeka, który w słoneczny dzień zapewne nawinąłby się przechodząc na kei i którego na raz zaciągnęłabym do pomocy. A więc z braku urządzenia do wspinaczki, cudownej padającej niedzieli i niedosytu ewentualnej ofiary, cieszę się chwilą odpoczynku. Pójdę do kafejki zaznać lokalnego klimatu, wypiszę kartki, spotkam się ze znajomymi, poczytam instrukcję do montażu furlera. Niedziele są boskie!
Kilka godzin później:
Po drodze w mieście spotkałam leciwego pana, który podpierając się patykiem sprzedawał naszyjniki i bransoletki. Był z sąsiedniej malusiej wyspy, na której nie ma sklepów. Ponoć praktykowane jest, że rada takiej wyspy co jakiś czas wysyła taką osobę statkiem do głównego miasta, gdzie zbierane są datki, turystom sprzedawane ozdoby z muszli, a za zebrane pieniążki zakupuje się pomoce szkolne. Pan sprzedawca pytał o koce i ubrania. Umówiliśmy się, że przyjdzie później na Tanaszę. Na pewno znajdzie się coś co się im przyda, a bez czego ja sobie poradzę.
W drodze powrotnej z wyprawy do miasta zamierzałam zakupić świeżych warzyw i owoców. Mają tu naprawdę dobrze zaopatrzony rynek. Znaleźć można i czerwone grejpfruty, papaje, avocado, marchewki, kokosy, chirimoye... Wszystko naturalne i pachnie jak z ogródka mojej babci. Sprzedające towar kobiety z dziećmi (często malusimi) nocują pod rynkowym dachem na matach, wieczorami obierając orzechy, oczyszczając kokosy. I tak przez sześć dni w tygodniu zanim powrócą do swych wiosek. Dziś natomiast, kurcze, rynek nie był otwarty. Przecież to NIEDZIELA!
p.s. A propos chirimoyi - chciałam nakręcić materiał video i poszłam na rynek byście mogli zobaczyć jak to naprawdę wygląda. Zadowolona zakupiłam chirimoyę i mądrala stoję przed kamerą i opowiadam jak to moja siostra Agnieszka mieszkająca w Chile owoc zachwalała, jak się go je i jak w środku wygląda. Wyłączyłam kamerę i spotykam znajomego, który akurat stwierdził z przykrością, że dzisiaj na rynku nie może znaleźć właśnie chirimoyi. Ja mówię - jak to nie, przecież leżą tu i tam wskazałam palcem.... i w taki sposób wydało się, że moja chirimoya okazała się być dynią! Cóż, nigdy wcześniej dyni też nie kupowałam :)
*furler - roler