09 - 10 - 2007
Wtorek, 9/10/07
Słaby wiatr od rufy, robię sobie 4 węzły, słońce świeci, chmur mało, fale małe, naprawiony w Vanuatu furler żagla przedniego pracuje bosko.
Moja pozycja na godzinę 1500 UTC : 13 56 S, 158 44 E.

Zobaczyłam statek. Z daleka nieduży. Rybacki jak się okazał, z Japonii (z Japonii aż tutaj?). Płynęli w odwrotnym do mojego kierunku i zatrzymali się na moment. Ja już wizję piratów miałam przed oczami co to atakują moja Tanaszkę i obmyślałam jakby im tu uciec. Wiatru mało, biedny janmorek pociągnąłby może z 6 węzła zanim by ducha wyzionął. Planu Be nie było. W razie czego włączyłam UKF-kę. Pan kapitan pytał o coś, mało po angielsku, ale choć mój japoński wcale nie lepszy każdy: "sashimi" zrozumie. Zamieszanie się zaczęło. Przetrząsnęłam cały jacht w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabym się odwdzięczyć za dostawę świeżej rybki. Piwa niestety nie wiozę - ostatni raz wypłynęłam bez jakiejś skrzyneczki. Plecaczki, koszulki, czapka kapitańska, co by tu jeszcze, puszki z owocami, z wołowinką i kurczakiem, bransoletka może dla jakiejś damy serca rybaka się przyda. W spiżarni znalazłam chipsy bananowe i zaczęłam się zastanawiać czy na wyspach japońskich to mają banany - będzie to dla nich rarytas, czy zajadają się bananami przy każdym posiłku? Jaki człowiek czasem głupi się wydaje (dobrze że jestem sama i tylko przed sobą).
Dogadaliśmy się co do manewru - i albo z moim japońskim naprawdę nie jest dobrze albo w ostatniej chwili Pan Kapitan zaimprowizował swoją wersję podejścia do Tanaszy, ale wylądował metr ode mnie, dziobem. Ni to w pięść ni w oko, se myślę. A jak o mało nie zahaczył mi o salingi to myślę ‘masz babo rybę’. Do czego to się babki nie posuną, żeby same nie musiały grzebać we wnętrznościach rybnych. Na szczęście obyło się bez tragedii. Oprócz jednej. Połamałam swoje okulary słoneczne. A takie fajne były! Niemal całą twarz mi zakrywały. Teraz nie dość, że zdana na zmarszczki, to jeszcze zmuszona jestem nosić jakieś takie mało modne. Wszystko z tego wrażenia. Bo jak na wszelki wypadek zakładałam odbijacze na burtę, to jeden mi wpadł do morza. No wiecie co, taka plama. Żebym ja chociaż wcześniej latami za odbijaczową nie robiła, to co innego, a tak - padłam na kolana przed dwudziestodwuosobową załogą kuterka. Jeden rybak nawet to w samym ręczniku był, jeszcze z pastą do zębów na ustach. Też bym przybiegła popatrzeć.

Pan Kapitan podzielił pewnie mój żal o utratę ulubionych szkiełek, bo koniec końców zdecydował się na kolejną zmianę doskonałego planu. Spuścili do wody żółty kuferek. Wykonałam podejście do niego na żagielkach, aż sama siebie zadziwiłam. W środku był cały karton zupek japońskich :) I taaaaaaka ryba! Oni chyba oszaleli. Toć to dla stu chłopa. Zapakowałam do poczty wodnej podziękowania i jak ją wyłowili pomachaliśmy sobie na ‘do widzenia’ odpływając w swoich - przeciwnych kierunkach. Jakie to fajne, co nie?
No to jak. Może wpadniecie, dziś na kolację w restauracji a la Tanasza serwuje się mahi mahi. Już usmażyłam trochę, choć przy tej okazji wyszło na jaw, że zabrakło mi oleju. No mi się zapomniało kurczę zakupić w Vanuatu. - Suszona może być? Suszę właśnie rybę pierwszy raz w życiu. Wypływając otrzymałam oprócz specjalnej skrzyneczki do tego manewru także sól w granulkach i instrukcję jak to zrobić. Zobaczymy jak mi pójdzie, ale w przetwórni rybnej posadkę to już mam gwarantowaną. Byle w takiej, co to nie trzeba ryb bebeszyć poproszę.

PS. Jak się później okazało rybacy zostawili mnie nie tylko z taaaaaką rybka, ale i niezłym torem wodnym usłanym sieciami. Oj żebym się nie owinęła Tanaszka w jaką linę. I żeby tylko wiatr wiał w nocy, abym nie musiała używać silnika, bo mało mi się widzi nurkowanie do śruby. Jeszcze tego Caban nie robiła i nie zamierza. Wiej wiaterku.
<< poprzedni post wróć do listy następny post >>