0700 22/sierpień/2008 czasu darwińskiego/ piątek 12.23 S; 127 44 E
Wyznaczyłam pozycję na mapie. Morze Timor jest napisane "nade mną", Zatoka Józefa Bonapartego "pode mną". No proszę proszę, w nie bylejakim to miejscu Tanasza sobie pływa.
Wczoraj miałyśmy piękny zachód słońca. Jeden z piękniejszych jakiekolwiek ja (nie wiem jak ona) w życiu widziałam. Później nastała taka mglista rzeczywistość... Jakbyśmy w szarym sosie płynęły. W powietrzu unosił się dziwny zapach lądu, nie mogłam odróżnić nieba od morza.... Wszędzie zapanowała mgła, która sprawiała, że świat nagle stał się "taki malutki", a raczej "taki wielki" na ile go byłam w stanie zobaczyć.
Dwie noce już za mną na wodzie. Obie nie przespane dobrze. Budziłam się co chwilę, czasem co pięć minut, myśląc, że przespałam mój alarm ustawiany co minut piętnaście. Wybiegałam na zewnątrz przerażona, że być może coś tam jedzie... Miałam dziwne uczucie i nie chciałam niczego przegapić.
15 godzin później....
Dni zaczęły normalnieć. A to ptak przyleciał, a to delfin przypłynął, zepsuł się piesek przy bloku systemu refowego, odwiedził mnie jak za starych czasów samolot straży granicznej, wyleciala mi krótkofalówka za burtę.... A tak! Moje ulubione radyjko! Nie wiem jak ja to zrobiłam. Po rozmowie z "samolotem" coś chyba chciałam sięgnąć i nagle czarne, na dłoń długie i pływające pudełeczko ukazało mi się za burtą. No ładnie wyglądało, testuje swą wodoodporność, ale dlaczego mi się takie rzeczy przydarzają, no? Weź tu załącz silnik, zrzuć żagle, steruj, wyciągając wiaderko jednocześnie "trzymając oko" na "wyrzutku". Jadąc pod słońce mało co widziałam. Wszystko robiłam w pośpiechu, więc grot jakoś się nie chciał zrzucić ładnie, genua się owinęła wokół sztagu, wiaderko okazało się mieć elegancko zbuchtowaną linkę - nie do odwiązania w zaistniałej, nieco frasobliwej sytuacji. Cokolwiek robiłam musiałam dodatkowo przechodzić ponad wiszącą linką z zasolonymi i suszącymi się zapasami mięsa, no i oczywiście talia w końcu zaczepiła się jakoś niefortunnie nie pozwalając mi unieruchomić latający bom. ładne rzeczy. to znaczy to wszystko da się zrobić, ale nie trzymając oczu na malusim radyjku i będąc na jachcie samemu. tak przynajmniej myślałam przy kilku pierwszych podejściach. w sumie nie wiem ile ich było a było sporo, bo silniczek mi zgasł z kilka razy (znowu to samo, gaśnie na małych obrotach). Lecieć do środka go zapalić czy widzieć gdzie moja ręczna komunikacja sobie pluszcze u wejścia do Oceanu Indyjskiego? dać rybkom pogadać czy dostać bomem w głowę..? Musiałam sobie na głos powtarzać: „nigdy, nigdy się nie poddawaj” - słowa Churchilla, które wyczytałam na zakładce do książki jaką dostałam od Mietka W. przed wypłynięciem z Hawajów (też nie wiem skąd mi to przyszło akurat do głowy). Z czasem chyba zaczęłam to traktować jako niezłą zabawę tracąc nadzieję, że mi się połowy powiodą w sumie, bo to jak podejście do człowieka, gdy pozostawienie steru na moment znaczyło diametralną zmianę kursu....ech, nie pytajcie jak to zrobiłam, ale udało się!!! sama nie wierzyłam i jak wiaderkiem radio wyciągnęłam to chwile jeszcze jedynie patrzyłam na wiaderko pełne słonej wody i mojego radyjka. teraz spoglądam sobie jak się ładuje..... szczęście początkującago jak mniemam. oby mnie nie opuszczało.