najpierw popłynęłam na wyspę Fatu Hiva, piękna, ale kotwicowisko tylko „takie sobie”. spadowy wiatr z gór często sprawia, że jachty ciągną kotwicę, ja ze swoim słabym łańcuchem miałam niezłe szanse na kłopoty, wiec posłuchałam swojej intuicji i popłynęłam dalej. Ominęłam po drodze kolejną wyspę tylko z tego względu, że w przewodniku napisali by się tam nie kąpać bo jest to miejsce żyje bardzo dużo rekinów. dziękuję, postoję... :)
Jestem zatem na Nuku Hiva, skąd do Was piszę.
Gdy wpływałam do zatoki moje stadko podpłynęło bardzo blisko burt „Tanaszy”, byłam jakby w bańce niebieskich wielkich ryb, akurat skończyła mi się bateria w aparacie i nie mogłam zrobić zdjęć, ale łezkę uroniłam ze wzruszenia, gdyż ryb było około 50 jak nie więcej, jedna przy drugiej, eskortowały mnie aż do końca zatoki co i rusz wyskakując z wody - żegnały się, tak myślę bo gdy rzuciłam kotwicę odpłynęły...
przywitał mnie natomiast Jasiek, o którym Wam już pisałam wcześniej – przyjaciel, którego poznałam w Panamie. Ach, jak miło było go znowu spotkać!
http://polonia.pap.pl (pod tym adresem możecie znaleźć blog Jaśka opisujący m.in. nasze spotkanie na Markizach, na wszelki wypadek załączam także jego treść poniżej)
wieczór zakończył się prysznicem i pyszną kolacją u Rogera i Bernardette (załogi jachtu, który znam jeszcze z Panamy). Byłam szczęśliwa, że dotarłam w nowe miejsce, o którym tyle wcześniej słyszałam...
Rano okazało się, że silnik zaburtowy do pontonu nie działa, Jasiek naprawiał go cały dzień, w między czasie sam ponton „dorobił się” dziury, trzeba było go wyciągnąć go na brzeg, wysuszyć, skleić, była też kąpiel w morzu i pierwsze rozkołysane kroki na lądzie. Jasiek zadbał o to, żebym od pierwszych chwilach czuła się „zaopiekowana” – ugościł mnie naleśnikami i upieczonym przez siebie chlebem... soli także nam nie zabrakło
Wyspa piękna, ludzie piękni w sercach, „Tanaszka” jest pełna owoców. Mają tu najlepsze na świecie grejpfruty; czasem sama muszę „sobie” pochodzić po drzewach by nazbierać cytryn, maczetą na kiju postrącać avocado czy papaje...
mają tutaj trzeci pod względem wysokości wodospad na świecie, ale żeby móc go zobaczyć trzeba dreptać aż 4 godziny w jedną stronę w głąb wyspy, albo popłynąć jachtem do innej zatoki. Tutaj gdzie stoję jest największe miasteczko na Markizach - kilka brukowanych ulic, ludzie jeżdżą tutaj jeszcze konno po mleko (cudnie!), po ulicach biegają kurczaki, które trzeba sobie złapać i ubić jeśli się na nie ma ochotę...
c.d.n, a tymczasem chciałam Wam powiedzieć, że Mirosław Sziwa – tak, ten sam, który zaprojektował jacht Nat 17.2 – przygotował także projekt billboardu. Sami zobaczcie, można także na niego zagłosować!
http://www.mfestiwal.pl/mbillboard/97
blog Jasia Kowalczyka
Francja/Polinezja: Kolejna relacja z rejsu dookoła świata Jeana-Jacquesa Kowalczyka
NUKU HIVA
Wtorek, 29 września 2009
Dobrze, myślę że nadszedł najwyższy czas aby odpowiedzieć na piętrzące się pytania...
Tak więc obaj z Benem postanowiliśmy, że każdy pójdzie dalej swoją drogą. Oczywiście mam na myśli nasze z przymusu wspólne żeglowanie. Doszliśmy do punktu w którym musimy podjąć ostateczną decyzję. Od 4 lat zżyliśmy się z jachtem. Po męskiej dyskusji postanowiliśmy, że ja kupuję od Bena jego udziały współwłasności jachtu i że dalej płynę SAM ! Jest to najlepsze rozwiązanie aby rejs zakończył się sukcesem. Nawet nie pomyślałem o tym, żeby rejs mógł zakończyć się tu, albo po dotarciu do Papeete. Jeden z nas musi ten rejs dokończyć... Nie ukrywam, że dyskusja była ciężka. Ben jest wyraźnie zmęczony i myślę że dobrze będzie jak rozstaniemy się w zgodzie.
Powodów jest więcej niż piszę, i proszę nie snujcie niepotrzebnych domysłów. To są nasze ostateczne decyzje.
Tak ma być i już.
Jedno jest pewne, że jacht opłynie świat dookoła z jednym z naszej czwórki /rejs rozpoczęła czwórka żeglarzy, dwie dziewczyny, Jasiek i Ben/ i zapisze kolejną kartę historii żeglarstwa.
Od dzisiaj jest już jasne, że sam płynę za sterem Wingera i nie ukrywam, że jestem totalnie szczęśliwy... Nawet jeżeli już jacht należy całkowicie do mnie, to jednak nie zapominam, że przygodę zaczynaliśmy w czwórkę. No, ale zmieniam temat.
Chciałem płynąć na Tahiti już w czwartek a tu w środę wieczorem wielka niespodzianka. Na horyzoncie pojawił się jacht GUERELEC. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w Kolumbii. Później razem pokonywaliśmy kanał Panamski. Razem spędziliśmy kilka przyjemnych dni w Panamie. Od czasu kiedy wypłynęliśmy na wody Pacyfiku nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Jak to sympatycznie, że nagle spotykamy się na Markizach.
Jakby tego było mało, tego samego dnia zaprosił mnie na swój jacht Australijczyk, który po kolejnym piwie zwierzył mi się, że w Colon koło Panamy poznał piękną żeglarkę... Oczywiście natychmiast domyśliłem się, że chodzi o Polkę Nataszę Caban, która od dwóch lat płynie samotnie dookoła świata na 10 metrowym jachcie.
Pisałem już że poznałem ją też w Panamie. W dodatku jest bardzo ładna. Ma charakter z betonu i ściśle określony cel. Ona i dla mnie poświęciła kilka niezapomnianych chwil i myślę, że nigdy ich nie zapomnę i nie wiem czy kiedykolwiek w życiu spłacę Jej ten dług... Jedno Wam powiem. To jest prawdziwa kobieta. Poczułem do niej prawdziwą miłość, ale miłość braterską, a nie...hm, hm... jak myślicie. Żeby zakończyć swój rejs dookoła świata powinna z Panamy popłynąć na Hawaje skąd wypłynęła 2 lata temu. Ale stało się inaczej...
Opowiadałem właśnie mojemu kumplowi z Australii o tej dziewczynie i nagle patrzymy a dopływa do nas... jacht Nataszy. Nie wierzyłem własnym oczom i natychmiast wskoczyłem do swojego pontonu aby popłynąć do niej. Już z daleka widziałem jak puszcza do mnie oko. A dookoła jej jachtu była ławica dorad coryphene /ryby o złotej łusce/. Zdumiewający widok... Wkrótce wyjaśniła mi, że płynie od 3 tygodni i cały czas towarzyszy jej ta ławica dorad ! Uściskom nie było końca i gadaliśmy szczęśliwi jak małe dzieci....A tymczasem jej jacht dryfował beztrosko bo zapomnieliśmy o kotwicy. Była już pełna noc jak zdecydowaliśmy o rzuceniu kotwicy. Okazało się, że płynęła 22 dni z Panamy na Galapagos. A potem jeszcze 34 dni z Galapagos na Markizy. Brawo !!! To trochę długo, no ale cała i zdrowa dopłynęła i to się liczy...
Teraz już rozumiem, że muszę się Nią zaopiekować lepiej niż przedtem. Tym bardziej, że to Ona dopłynęła do mojego wigwamu. No nie miałem innego wyjścia jak zaprosić Ją do restauracji na solidny kawałek pieczonego mięsiwa zakrapiany całą fontanną coca-coli. Dla Was to może wydawać się dziwne, ale dla kogoś kto żegluje i spędza kawał czasu na morzu, kawałek soczystego mięsa to niezapomniana uczta...
Tak więc polskie flagi zakrólowały na Markizach jak nigdy i poczułem się szczęśliwy przed wyruszeniem na Tahiti. W tej chwili gdy to piszę pogoda nie zapowiada się najlepiej a prognozy meteo są fatalne i wszystko wskazuje na to, że muszę tu zostać jeszcze trochę co oczywiście nie ma nic wspólnego z Nataszą. Już wkrótce napiszę więcej bo jestem przekonany, że najbliższe dni dodadzą mi energii jak nigdy przedtem...
Jasiek