Tą cudowną osobą jest Jim Jentkins, Nowozelandczyk będący w Papua już od ponad 20 lat. Jim pracuje w Atlas Steel i poznaliśmy się, jak to ze mną bywa, całkiem przypadkiem, w jacht klubie. Kolejne kartki mogłabym zapisać wymieniając sprawy, w których Jim mi pomógł, ale opowiadając w szalonym skrócie długą historię powiem tylko, że bez niego byłoby mi bardzo ciężko. Jim wyjeżdżając do domu na jakiś czas pozwolił mi skorzystać z jego mieszkania, zostawia mi do dyspozycji nowo zakupiony samochód (mimo, że jeździ się tu po lewej stronie drogi (Papua przynależała kiedyś do Imperium Brytyjskiego) a to oznacza, że obdarowuje mnie wielkim zaufaniem. Jim także wykonuje w moim imieniu wiele telefonów, zamawia brakujące części, bo wie, z kim co załatwić, za jego sprawą mam zrobione stopnie na maszt i przeprowadzony serwis silnika, itd. Jakby tego było mało, sam spędza na jachcie długie godziny z zakasanymi wysoko rękawami, dba także o to, żeby tank w samochodzie był pełen, żeby telefon czasem mi się nie rozładował, żebym przypadkiem nie była głodna... Raz nawet sam robi całą tacę lazanii i przynosi ją do pracy, abym w przerwie mogła zajechać na pyszny obiad. Taka „chodząca pozytywna energia”, rodzaj „zegarka”, który nie tylko tyka, ale też popycha Cię do przodu jak szalony. Zabieram go raz ze sobą na regaty – nie pogadasz, ten człowiek od razu łapie, o co chodzi w tym całym żeglowaniu.
Brakuje mi słów, żeby wyrazić moją ogromną radość z poznania Jim’a i tego, że miałam zaszczyt i przyjemność się z nim zaprzyjaźnić. Czasem jak było ciężko coś załatwić, Jim zawsze znalazł jakiś magiczny sposób, by mi pomóc. Każdemu życzę takich przyjaciół.
(...)Przez jakiś czas mieszkam na jachcie Andy’ego, raz po raz mój „dom” zabierany jest na regaty, albo żeglowanie do zachodu słońca, po czym w Klubie dzięki Jasonowi mamy dobre jedzonko i napoje. W jacht klubie zatrzymuję się coraz więcej jachtów, by odpocząć przed przejściem przez Cieśninę Torresa. Zaczyna się intensywna wymiana informacji, pożyczanie map, wymiany wizytówek. Mój dzień wygląda teraz mniej więcej tak: rano wstaję, omijam szerokim łukiem siłownię, skąd Luke nawołuje mnie z uśmiechem mając nadzieję, że „w końcu” dam się namówić i „wreszcie” dołączę do grupy szalonych, co to juz o 5: 00 rano pocą się w rytm muzyki. Prysznic i do samochodu. Jazda przez jakieś 20 minut, czyli slalom pomiędzy wałęsającymi się psami (one są po prostu wszędzie!), mijanie machających do mnie ludzi, dzieci podążających do szkół, młodzieży zbierającej dzisiaj na coś tam innego znowu.
Przed dotarciem do stoczni odwiedzam po drodze Atlas Steel, miejsce gdzie pracuje Jim. Wpadam na kawę, odbieram maile, Alan zawsze przynosi wszelkie wiadomości, kto i gdzie był zaatakowany ostatniej nocy. Jadę dalej. W stoczni rozmawiam z Brendanem, który cierpliwie znosi moje wizyty, bo to potrzebne jest mi to, tamto, albo jeszcze cos innego. Razem planujemy harmonogram dzienny prac na Tanaszy. Jack jest odpowiedzialny za malowanie jachtu. Łącząc się w bólu po stracie telefonu razem opłakujemy mój pożyczony aparat, który postanowił wpaść do wody zatoki w ślad za zwodowanym właśnie jachtem. Mea Culpa! Schylałam się by podnieść dodatkową linę i przywiązać jacht. „Cudnie” – myślę sobie, wszystkie moje kontakty oto poszły sobie pływać. Nie wiele dłużej zastanawiając się nad tym sama ląduję po pas w wodzie – to z kolei wywołuje u mnie sporo siniaków a wśród pracowników stoczni tylko kupę śmiechu.
Jack przeżywa bardzo jego „malownicze dzieło”, i gdy nie jestem na jachcie, sam wstaje nawet w nocy i sprawdza czy wszystko jest w porządku. Takie rzeczy zostają mi na zawsze w pamięci i świadczą wspaniale o ludziach, których niby zupełnie przypadkiem, ale jakby specjalnie dla mnie właśnie spotkałam w tamtym miejscu i właśnie w tym czasie. Szkoda, że Jack wkrótce wyjeżdża. Na moje szczęście jego przyjaciel Rusan, także Filipińczyk, przejmuje pałeczkę i służy mi pomocą w każdej kwestii i wszyscy ciężko pracujemy, aby remont jachtu zakończył się na czas.
Najładniej jak tylko potrafię dziękuję każdemu z nich, Zarządowi oraz właścicielom stoczni za wsparcie i pozostanie jednym ze sponsorów mojej wyprawy.
Po pracy wracam do miasta, przeważnie zajeżdżam po „paja” do supermarketu – to takie typowe australijskie jedzonko. W małym ciastku czeka na mnie albo kurczak albo wołowina i warzywa. Jadam to prawie codziennie, bo dobre i tanie. Raz zdarza mi się, że po drodze łapię gumę (w niektórych stronach Polski mówi się kapcia), ale stało się to w ten sposób, że to ochroniarz spuścił mi powietrze licząc na zapłatę za ewentualną pomoc w wymianie koła. Nie przypuszczał biedactwo, że „biała ofiara” okaże się być posiadaczką prawa jazdy na tiry i z takim małym kółkiem to może sobie sama poradzić. A jakże, dałam radę. Normalnie, zanim dojadę do klubu zawsze jest jeszcze ‘coś’ dodatkowo do załatwienia. Na ten przykład w firmie Grafiitty Sign
www.adfx.com.pg (Dziękuję Graig Burrows !!) robione są dla mnie nowe naklejki na burty i dek, nowy okapnik trzeba zamówić, żagle odwieźć do mistrza, itp., itd. Wieczorem też zawsze ‘coś’ się dzieje. Jason pomaga mi zorganizować pokaz slajdów w Jacht Klubie, odwiedzam Juliana z Qantas, któremu zawdzięczam szczęśliwy wylot kilka miesięcy temu z Papua, odwiedzam Erniego Lowburger'a, który pożycza mi narzędzia...
Potem szybki prysznic i znowu cała lista rzeczy do zrobienia. Raz Jill i Brian zapraszają mnie na kolację, dzięki której udało mi się pozyskać zapasową kotwicę. Czy to już Boże Narodzenie, czy co? No jeszcze nie, jeszcze nie jestem przecież w Kapsztadzie, a przede mną jeszcze, o Matko, ta ”nieszczęsna” Cieśnina Torresa.