5.08.2009
dzisiejsza noc to cisze i szkwały, ale za to bardzo mocne. w ciszy więc szłam „do nikąd”, albo spychało mnie w niekorzystnym kierunku… ale nie było nawet po co rokładać więcej żagli, bo za moment przychodzi szkwał tak mocny, że by te żagle pewnikiem podarło. Niefajnie. Choć zauważyłam, że już zaczynam się przyzwyczajać i traktować to jako niezłą szkolę cierpliwości i wyciągania z zastanej sytuacji najkorzystniejszych, choćby najmniejszych drobiazgów...
w nocy czuwałam, gotowa nieustająco do wyskoczenia w każdym momencie na pokład. trochę sterowałam, ale coś zimno mi było w deszczu, mimo że jestem przecież blisko równika. chętnie ubrałabym skarpety, ale gdzie to ja je wetknęłam? no w Brazylii, na Karaibach czy Panamie żaden był z nich pożytek, ostatnio nosiłam je chyba w Kapsztadzie, czyli jakoś tak.. w styczniu? :)
dzionek piękny, szkwał za szkwałem, siąpi deszcz, mogę „iść” - nigdzie. samoster ostro na wiatr odbija mi na falach, autopilot potrzebuje kalibracji, ale i tak nie dałabym go na taką walkę bo by się zasapał, albo co gorsze ducha wyzionął. no i tak, wiatr odkręcił nieco bardziej na zachód czyli jakby korzystniej jest „śmigać” na południowy południowy wschód niż na północny zachód. no więc „śmigam” – powolutku, powolutku...
w nocy jeszcze miałam piękny widok, zza strasznej chmury, czarnej wielkiej na pół nieba wyjrzał księżyc. przepięknie to wyglądało, jego blask oświetlał tę chmurę i ocean...
a dziś duży ptak z pomarańczowymi nogami chciał przysiąść na moim słonecznym panelu. to ten „obsraniec” sobie myślę, ale byłam akurat przy samosterze wypracowując system blokujący i udało mi się mego gościa pogłaskać (fajne uczucie)... i jeszcze udało mi się wreszcie zablokować ten samoster! jedno zmartwienie mniej.