obudziłam się bardzo wcześnie; zanim jeszcze słońce zaczeło palić; jedynie można było dostrzec jego pierwsze promienie kiedy wschodziło ponad górami otaczającymi „moją” zatokę, piękny widok, takie senne pomarańczowe niebo na zielonych, wciąż spowitych chmurami wierzchołkach gór… słychać było kurczaki (!); widać na brzegu otwartą już piekarnię ze świeżymi bagietkami... aż chce się żyć; noc też była urokliwa: księżyc prawie w pełni; gwiazd nie mogłam zliczyć; spałam na zewnątrz i do snu kołysała mnie mała fala…
a teraz piszę do Was z mieszkania tutejszego lekarza – jestem gościem i korzystając z propozycji przyszłam zrobić u niego pranie :) Gościnność ludzi mieszkających na Markizach jest wielka – zaproponował mi żebym została pod jego nieobecność, skorzystała z Internetu, zrobiła sobie kawę a wszystko to przy dźwiękach muzyki fortepianowej… jest cudnie relaksująco; spoglądam na ocean, czuję zapach kwiatów; tak tu ślicznie, zielono...
po południu, po przelaniu wody z butelek do tanku, jadę po pitną wodę na drugą stronę wyspy: woda w zatoce, gdzie stoję nie nadaje się do picia gdyż spływa z rzek i korzystają z niej dzikie zwierzęta; ale z innych miejsc woda jest górska i smakuje tak dobrze.
potem zatankuję „paliwko” i będę szykowała się do wypłynięcia; czas huraganów na północnym Pacyfiku już się kończy, więc mogę zacząć przygotowania do dalszej drogi, w mój ostatni etap rejsu! czy się cieszę? W listach od Was zadajecie pytania co czuję u kresu wyprawy, odpowiedz jest prosta - nie wiem; chyba nawet nie chcę myśleć, że to koniec; odczuwam na pewno ziarnko smutku choć wiem, że każdy koniec jest też początkiem nowego... nie wiem jak będę się czuła gdy oddam cumy na Hawajach; dla mnie rejs się jeszcze nie skończył i nie mogę się wręcz doczekać kiedy znów będę na wodzie…