Szkoda, że się rozchorowałam, bo kolega chciał zabrać mnie na nurkowanie – chciałam wreszcie zobaczyć te słynne ryby, które uwielbiając tkankę miękką przeważnie atakując oczy nurków. Oczywiście chciałam im się przyjrzeć przez maskę. Powrót do zdrowia zabiera mi dużo, niestety bardzo dużo zdrowia, ale dzięki temu poznaję Chrisa, który przedstawia mnie menedżerowi stoczni Curtain Brothers (www.curtainbros.com.pg). Jason
oferuje mi wyciągnięcie jachtu z wody i przetrzymanie go u siebie do czasu mojego powrotu z Polski. Dopisuje mi „Szczęście głupiego” czy jak? Oczywiście zgadzam się i przepływam z jacht klubu do wielkiej stoczni. Jest ze mną lokalny stoczniowiec znający wszystkie rafy w wielkiej zatoce, żebym czuła się bezpieczniej. Na miejscu dla Tanaszy budowany jest specjalny stojak i strzeże ją dzień i noc 110 ochroniarzy – jak tak tu bezpiecznie...:) Bo nie wiem czy wiecie, że Port Moresby jest uważany za najniebezpieczniejszą stolicę świata. I powiem Wam, że wcale mnie to nie dziwi. Tubylcy, choć zamieszkują kraj najbogatszy w złoża złota i miedzi, żyją w nędzy i dodatkowo żują orzech betelu. Ten magiczny orzeszek można kupić wszędzie, choćby w ulicznych małych straganikach. Macza się go za pomocą małej roślinki, (której nazwa teraz zupełnie wyleciała mi z głowy) w proszku, zrobionego ze startego koralowca. Jak się łatwo można domyśleć, wywołujące uzależnienie żucie orzecha pomieszanego z proszkiem tworzy nie tylko bardzo czerwoną papkę spluwaną, co chwilę ze śliną na ulicę, ale także wywołuje u wielu tubylców raka jamy ustnej, a w wielu przypadkach sprawia, że smakosze stają się zbyt agresywni. Trzeba po prostu uważać: nie włóczyć się po ulicach, zwłaszcza po zmierzchu, a już tym bardziej samemu.
U misjonarzy czuję się jednak bezpieczna. Mieszkając u nich przez jakiś czas organizujemy spotkanie ze studentami, kandydatami na księży. Pokazuję im slajdy i co jest dla mnie nowe to to, że na nich nie robi żadnego wrażenia jedzenie zupek chińskich na sucho ani zjadanie latających ryb. Zadają mi wiele pytań, od nich w zamian dowiaduję się, że tatuaże na twarzach nie są robione techniką, jaką znamy w Europie, czyli przy użyciu tuszu, ale popiołem; że nadal popularne są małżeństwa aranżowane przez rodzinę, nie rzadko z przymusu, że wielki wpływ na życie społeczności lokalnych (tam gdzie dociera prąd, oczywiście) mają transmisje rozgrywek rugby: zdarza się, bowiem, że przez niepomyślny wynik w grze rozchodzą się małżeństwa, albo, że ktoś przestaje się odzywać do przyjaciela, a w ekstremalnych sytuacjach ktoś może dostać telewizorem po głowie. To jedna z tych „ichnich” rzeczy. Od gosposi księży dostaje na pamiątkę etniczną sukienkę i tkaną torebkę – tak bardzo charakterystyczne dla Papua. Torebki są naprawdę przepiękne, każdy region wyrabia charakterystyczne dla siebie wzory. Można je kupić na markecie, który odbywa się raz w miesiącu. Nie uwierzylibyście jak dużo rzeczy mogą takie torby pomieścić, można nabyć także takie, w których nosi się dzieci. Zakupuję jedną, na przyszłość :)
Ksiądz Wojtek i ksiądz Zdzisław jadą raz „za miasto” na obchody świąt religijnych i zabierają mnie ze sobą. Dzięki temu udaje mi się zobaczyć tereny poza miastem. Droga jest taka, że na początku trzeba omijać dziury by grała w radiu muzyka, później trzeba trzymać obie ręce na ścianach zapierając się o karoserię samochodu, aby wytrzymać. Camel Trophy by się trasy nie powstydził. W jednej z wiosek pozostajemy krótko, bo okazuje się, że sąsiednia wioska planuje odwet, trzeba się ewakuować. Nie ma żartów. W drodze powrotnej widzimy na drogach puszki, które dopiero rozpłaszczone przez przejeżdżające samochody nadają się oddania do skupu. Mijamy ludzi myjących się i piorących odzież w rzekach, wielodzietne rodziny jedzące przy drodze słodkie ziemniaki kaukau; kobiety zawsze idące za mężczyzną i zawsze dźwigające największe nawet ciężary na głowie. Ponoć wzięło się to z czasów, gdy przemierzając dalekie drogi mężczyzna nie mógł mieć zajętych rąk, by w razie czego móc bronić rodzinę. I tak pozostało do dziś, dlatego papuaskie kobiety, zazwyczaj, mają bardzo silne barki i są traktowane jak... powiedziałabym nie po polsku; jeśli wiecie, co mam na myśli. Myślę, że ten kraj można poznać, może nawet całkiem dobrze, ale nie można go zrozumieć. Zresztą ponoć każde miejsce na Papui jest inne i niestety wypłynę stąd bez zaspokojenia moich ambicji „zwiedzacza”. Wycieczki samolotem do pięknych, odizolowanych miejsc muszą poczekać. Może następnym razem uda mi się do nich dotrzeć, bo teraz na głowie :) mam przygotowanie jachtu do wyruszenia w dalszą podróż. Stocznia mieści się jakieś 20 km od miasta. Przejazd prowadzi przez raczej mało bezpieczną wioskę, ale na szczęście jeden z moich znajomych – Charlie, jest policjantem mieszkającym w niej. Ponoć, jeśli doszłoby do jakiś incydentów z moim udziałem, albo wyrządzono by mi jakąkolwiek krzywdę, to tak jakby skrzywdzono jego samego... Z tą świadomością czuję się nieco raźniej, choć nadal staram się jeździć do jachtu o rożnych godzinach i nigdy nie po zmierzchu. Jeździć. Łatwo się mówi, ale to był niemalże cud, że mogłam jeździć, a to tylko dlatego, że miałam do dyspozycji samochód.
I w tym miejscu chciałabym opowiedzieć Wam o osobie, która jak myślę jest aniołem zesłanym na ziemię Papuasów specjalnie dla mnie... c.d.n.