Środa, 3 października 2007,
15 węzłów, od rufy, jadę 6 węzłów, dobrze, że jest trochę słońca to baterie się ładują.
S 17 16, E 166 1o, 11 utc , 125 mil od Vanuatu,
Złowiłam dziś rybę, tuńczyk chyba jakiś. I tylko narobił bałaganu w kokpicie. Wszędzie było czerwono, wszystko się kleiło. A i z mięska niedużo też zostało, bo nóż mój niezbyt ostry, ani ja fachowością w patroszeniu ryb nie grzeszę. Kiedy starałam się nabrać wody do wiadra żeby spłukać dowody morderstwa, fala rzuciła mnie na autopilota, który wyleciał z rumpla i o mało co niechcący zrobiłam zwrot przez rufę (co nie jest dobrze). Wszystko przez tą rybę. Zanim domyłam pokład, to fala ochlapała mnie calą, wewnątrz wszystko się poprzewracało przez tą krotką zmianę kursu, i już na sam koniec jak pakowałam czerwone mięsko do woreczka najnormalniej w świecie zebrało mi się i zwymiotowałam.
Teraz wszystko ciągle pachnie rybą, nawtykało mi się to za paznokciami, do pierścionka... Oj czuję, że to była pierwsza i ostatnia ryba jaką patroszyłam. Nie ma to jak gotowy schaboszczak.
Żegluje się dobrze. Przede mną 1200 mil. Szkoda, że wiatr dokładnie z rufy. Mógłby odkręcić choć troszkę. Płynęłoby się bardziej komfortowo.