Kolejny dzionek za mną. Latałam jak z pieprzem (co za dziwne powiedzenie, swoją drogą, czy ktoś może mi powiedzieć skąd się wzięło?). Długo zeszło mi w kafei internetowej, bo połączenie niebardzo pozwalało mojemu komputerowi na arcy trudne zadania jak na przykład otwarcie od Was listów. Potrzebowałam też zadzwonić, ale jak u mnie dzień to u Was noc, a do przyjaciół z innych krajów też trudno się dodzwonić jak zapomniało się notesu z ich numerami... Z publicznego telefonu nie mam co korzystać, bo płaci się jak za zboże (kolejne ciekawe wyrażenie), kosztuje to nawet więcej niż połączenie z telefonu satelitarnego, który i tak nie ma tu zasięgu. (A na morzu działa. Dziękuję
Krzysztofowi Kamińskiemu i Jego Inter-Pro Sailing Team (
www.inter-proauto.com) za zakupinie dla mnie aparatu Iridium i pokrycie kosztów niezbędnych połączeń!!!!)
Po próbach internetowych poleciałam do ambasady australijskiej raz jeszcze. Zależy mi na czasie, by po przejściu Cieśniny Torresa nie napotkać wiejącego w twarz monsuna. W październiku wiatr ten bowiem zmienia kierunek na zachodni a na płytkiej (średnio pięćdziesięciometrowej głębokości wodzie może zakończyć się to dla mnie bardzo ciężką żeglugą przez 500 mil).
No więc lecę do tej ambasady, po drodze zaliczając siłownię - 56 schodów podwójnej grubości. W gorący dzień dźwigając na plecach kamerę i komputer to nielada wyczyn, jak na moje lata. Tym bardziej, że musiałam pokonać te stopnie razy sześć. Dlaczego? Bo raz zapomniałam skopiować dokumentów jachtu (mój tato mówił, że jak się czegoś nie wie to za licho sobie człowiek tego nie przypomni). Najnormalniej w świecie dopiero teraz mi powiedziano, że są mi potrzebne, następnie z formularza wizowego wiedziałam, że jest opcja płacenia kartą za formalności, jednakże w praktyce wygląda to tak jak te moje ostatnie dwa razy po schodach do bankomatu. Żeby automat ułatwił sprawę, to nieee. Jeden nieczynny, drugi czynny, ale co z tego jak bez zasobów w środku, a przy trzecim oczywiście spora kolejka. Pot sie lał a czas leciał. Do pory obiadowej musiałam jeszcze załatwić pełno spraw.
Zajęłam się naprawą końcówki fała. Na szczęście na Hawajach popełniłam gafę i zostawiłam fał zbyt długi, ha, ale teraz przynajmniej miałam z czego uciąć przetartą jego część. Okazało się bowiem, że mimo zmian miejsca, w którym drut stykał się z masztem jeden z 19 małych drucików przetarł się i teraz trzeba ‘zmęczoną' część uciąć, założyć nową końcówkę ponownie. Ochoczo zabrałam się do pracy, czytaj- szukania kogoś kto mi może pomóc.
Problem z fałem nie był poważny, jednakże należało znaleźć odpowiednią część, a przypomnę, że mówimy tu o wyspie ze sklepem żeglarskim, gdzie dostać można niewiele prócz nikomu niepotrzebnych rzeczy.
Rzecz jasna najpierw zaczęłam od źle wyliczonej średnicy drutu. Zdarza się. Potem udało mi się dostać końcówkę, ale i tak nie pasowała. Też się zdarza. Na szczęście Pieter (i Linda) z jachtu Deutch Touch przyszli z pomocą, a od MIKE'a z jachtu "Lelystad" dostało mi się przy okazji na kolację kurczaczka.
Ależ dziękuję. Dziękuję nawet bardzo, gdyż tak między nami, to dzisiaj nie znalazłam czasu by zrobić zakupy, a i o śniadaniu chyba też zapomniałam. Bo strasznie zabiegana byłam.
p.s. podrzuciłam kurczaczka nieboraczka Max'owi, a ten zaskoczył mnie kolacją z trzech dań. Przyprawy były z Tajlandii, curry nie wiem skąd, wiem, że ma jeszcze herbatę prosto z Indii i przebywanie na jego jachcie to czysta przygoda. Na deser miałam sorbet, smażone banany, okraszone jogurtem :) z malinami. Wszystko pyszne, ale biegnę dalej. Właściciel Pacyfic Internet Cafe był na tyle miły, że zostawił włączony swój serwer na całą noc i niedzielę, gdzie normalnie ma nieczynne. Mogę więc iść i siąść na schodkach i nadrobić zaległości w telefonach. Pożyczył mi także słuchawki. Bardzo miło z jego strony! Lecę.