kto jeszcze na świecie produkuje puszki bez uszka do otwarcia, co? toć to skandal, bo otwieracz do puszek mi zardzewiał, a drugi od Jadzieńki z Kapsztadu jest, ale nie wiadomo gdzie, a nożem puszkę otwierać to niebezpieczne, zawsze jakiś metal może wejść w rękę. „Się” namęczyłam, długo i w końcu, kiedy wlewałam zawartość puszeczki do garczka, wleciała mi do niego pomarańcza i rzadki sos rozprysnął się dokładnie wszędzie.
w między czasie przywiało. musiałam poprawić samoster. Wracam a tu „się” przywarło.
nałożyłam pozostałość zawartości na tortillę, skoro to hiszpański groch czerwony, ale tortilla się rozdarła. to nic. położyłam ją na talerz. ten zsunął się do zlewu, ale że miałam pełno w nim naczyń do zmywania to wszystko zatrzymało się na kubku. kto mnie zna wie, że mam „anielską” wręcz cierpliwość, wie także, że nie przejęłam się w ogóle i zjadłam w końcu co wygrzebałam z tego zlewu, ale szkoda tylko, że podgrzewając nie sprawdziłam czy ten groch w ogóle jest przyprawiony. a tak intensywnie zastanawiałam się wcześniej co wybrać? - groch czy sardynki, groch czy sardynki...?
miałam znowu samolot nad głową, pewnie myślą, że powinnam zameldować się już na Galapagos, a ja płynę i płynę... dzisiejsza noc była paskudna. dużo szkwałów i, co gorsza, z bardzo silnym wiatrem. noc więc należała do tych bardzo ciężkich, duże fale... już chciałabym, żeby wiatr dał mi odetchnąć, zmienił kierunek choć trochę bym mogła „iść” tam, gdzie mogłabym żeglować nie obijając „Tanaszy” i moich nerwów tak bardzo. księżyc nieco się pokazał przez chmury, nawet jego poprosiłam o pomoc.
o zmierzchu mijałam chyba 2 rybaków. ktokolwiek to był, był w pewnej trudnej do określenia odległości i choć z czasem miałam wrażenie, że się zbliżamy do siebie to przestałam ich widzieć. dziwne, wyglądałam za nimi długo.
także szkwały tej nocy niosą ze sobą znacznie silniejszy wiatr. przez łunę księżyca suną szybko chmury. znowu mam ptaki dookoła siebie, fale rozbryzgują się po pokładzie. czasem ciężko kładziemy się na boki. przed bardzo dużym szkwałem zdołałam zwinąć ten kawałeczek genui, który udało mi się wcześniej rozwinąć. Bolą mnie po tej „operacji” ręce i wolniej jeszcze idziemy, ale za to spokojniej. nie mogłam już tego „latania” znieść. Czekam, aż przejdzie kolejny szkwał i może znowu rozwinę „skrzydełko”. na razie muszę przeczekać.