"Po minięciu 100* długości wschodniej zaczął wypiętrzać wielką falę i często osiągał
siłę sztormu. Niósł ze sobą niskie szare chmury i przelotne deszcze."
"W połowie października wszystko się zmieniło.(...) Teoretycznie byłam w obszarze
najsilniejszych wiatrów z kierunków wschodnich, praktycznie wiatry ustaliły się z
zachodu z siłą 1-2*B. Trudno nawet uznać, że się ustaliły. Leniwie podmuchiwało raz
z północy, raz z zachodu, czasami z południowego zachodu. Dookoła widnokręgu stały
granatowo-białe, wypiętrzone cumulusy, w środku było niebieskie niebo. Ciśnienie
zjechało o 10 hPa i nic się nie działo. Godzinami stałam w ciszy, czasami dryfowałam
z prądem we właściwą stronę, czasami w przeciwną. Rano przed wschodem słońca i
wieczorem po zachodzie przez godzinę wiało 5-10 węzłów. Potem znów była cisza."
"30 października barometr dojechał do 1009 hPa. Na szerokości 20* wróżyło to zmianę
pogody w ciągu doby. Przez moment pomyślałam o cyklonie, a potem uznałam, że zamiast
krew w żyłach mrożących wydarzeń czeka mnie raczej kilka dni stania na środku
oceanu. Rzeczywiście wiatr przygalopował w kierunku północnym, a potem zachodnim.
Nad głową przelazła kolejna dziura, pogwizdało, lunęło i została flauta z południa
stowarzyszona z martwą falą.
Kolejne cztery dni były parne, gorące i niezdecydowane. Usiłowałam dopaść każdy
powiew, bez względu na jego kierunek. Trenowałam nieustannie manewrówkę, robiłam
dziesiątki zwrotów i przepływałam po 60 mil na dobę, z tego część niewątpliwie była
zasługą prądu.
3 listopada wiatr zakpił sobie z mojej żeglugi wyraźnie. Kolejne zwroty trwały
godzinami. Jacht nie słuchał steru, samoster kręcił się na rufie. Gdybym miała
długie wiosło, żegluga odbywałaby się szybciej. Od północy do północy zrobiłam 35
mil. Na środku Oceanu Indyjskiego, znanego z silnych wiatrów. Takie Pirxowe
szczęście. W nocy zameldowałam Gdyni-Radio, że mam dość i płynę na Mauritius."