17 - 08 - 2008
Wpłynięcie do Darwin, Australia - 8 lipca 2008
Rano już byłam w zatoce Beagle. Duże to takie, dużo statków wojskowych, nawet łódź podwodną omijam. Jestem tak ucieszona, że przeszłam Cieśninę Torresa (jeszcze to do mnie nie dotarło) i że pokonałam Cieśninę Dundas, że adrenalina nie pozwala mi się zdrzemnąć. Wyciągam mapki mariny, dokumenty o Darwin, które zebrałam zanim tu przypłynęłam. Prąd niestety przeciwny na płytkiej wodzie, czasem wydaje mi się,że stoję na mieliźnie. Na ukf’ce wywołuję kogo, jak mi się wydaje, trzeba. Odsyłają mnie jedni od drugich. Moje ręczne radio (stacjonarne wysiadło) nie sięga tych właściwych, ale znajduje się życzliwa dusza, która podaje wiadomości dalej. Robienie samemu zwrotów przez sztag, manewrując pomiędzy wychodzącymi z portu statkami i latanie do środka a to po numer paszportu a to po co jeszcze innego nie jest łatwe. Zanim dopływam do wyznaczonego mi miejsca, moja nawigacja komputerowa wysiada. Kręcę się w kółko pracując na mapie papierowej. Wreszcie wpływam do malutkiej zatoczki z pontonem przeznaczonym do cumowania jachtow przed wpłynięciem do śluzy. Sama sobie parkuję i siadam. Nagle całe zmęczenie – prawie nieprzespane 3 dni i dwie noce – spływają na mnie i po prostu siedzę. Gorąco jak sto diabli, a ludzie w dżinsach chodzą. Bo to przecież zimę tu mają i ponoć miałam szczęście zapłynąć w jeden z zimniejszych dni od początku jej trwania. Ciekawe. 
Za moment przychodzą oficerowie kwarantalnej. Nie bardzo rozumiem co do mnie mowią, jestem tak zmeczona. Z panem wypisujemy papiery, pani przetrząsa cały jacht. Calusi. Czyta każdą informację na każdym opakowaniu z jedzeniem, bałagani w tak rzadko wysprzątanej kuchni, ale dzięki czemu znajduję zapas zupek z Polski - zupełnie zapomniałam o barszczyku i grochowej w proszku schowanych na czarną godzinę (czyżby wybiła?). Skasowano mnie za tę przyjemność 240 dolarów i chwilę później przywitało mnie około 7 panów w niebieskich mundurkach. Customs. Jeden zapytał czy zezwalam na wejście psów na pokład (tak po imieniu kumpli nazywac?). A jakże niech wchodzą, proszę uprzejmie, butów nie musicie ściągać. No i rzeczywiście wniesiono jednego pieska. Śliczny, beżowy. Zejściówka trochę stroma, ale dał radę. Obwąchał co trzeba, przyprowadzono drugiego. Czarny, też piękny. Obwąchał co trzeba i sobie poszedł. Weszło dwóch Panów w rękawiczkach. A może było ich trzech, już nie pamiętam. Obejrzeli co trzeba i poszli. Szef zasiadł koło mnie – bo ja nadal jedynie siedzialam – i wypisaliśmy papiery. Umówiliśmy się kolejnego dnia u nich w biurze i już tym razem wszyscy sobie poszli. Przyszedł natomiast szef od śluzy. Miły gość imieniem Paul. Duży kapelusz na głowie, duży uśmiech na twarzy. Mój uśmiech to ze zmęczenia raczej jakiś taki grymas, ale też szczerzę ząbki. Żeby nie musieli wyciągać mnie z wody pokazuję dokumenty, że dno jachtu niedawno było malowane. (Bardzo dokładnie sprawdza się tutaj, co ludzie przywlekają ze sobą na dnie jachtów). Okazuje się, że mimo wszystko muszę odpłynąć na kotwicę, abym przez 14 godzin nie ruszała jachtu, podczas gdy oni wstrzykną „lekarstwo” w wodne otwory. -„ Ja? Mam płynąć gdzieś jeszcze i trzymać wachtę kotwiczną?? Paul, przecież ja Cię widzę podwójnie, płyń sobie sam, żartowałam. Ja śpię tutaj. O tu. Tak, dokładnie tu, gdzie stoisz, na pomoście”. Chyba naprawdę mizernie wyglądam, jako że Paul wykonuje telefon, po czym znikna na moment i po chwili wraca z jeszcze większym uśmiechem. Zrobiono dla mnie wyjątek i pozwolono mi przeczekać do rana przywiązaną do pomostu (nie mieli wyjścia?). Mało tego - opłaty za śluzę też nie muszę opłacać. (dłuższa historia, o tym później). Po 2 godzinach mają przyjść i zanurkować odkażając co trzeba. Zasypiam. Myślę, że zasnęłam właściwie jeszcze zanim zdążyłam położyć głowę na poduszce. Ktoś puka. Otwieram oczy. Długi moment zastanawiam się co się dzieje, gdzie jestem, jestem nieprzytomna. Jakiś Pan do mnie mówi, zadaje pytania, ale że nie otrzymuje konstruktywnych odpowiedzi po prostu robi swoje. Papiery możemy wypisać jutro. Ruszam się z wielkim opóźnieniem, ale staram się wykonać telefon do rodziny że dopłynęłam, że wszystko dobrze. Nikt nie odbiera i zanim wykręcam numer raz jeszcze - zasypiam na siedząco z telefonem w ręce. Gdy głowa spada mi gwałtownie, przebudzam się i idę na brzeg. Nie jest daleko do budki telefonicznej, z której chcę skorzystać by wykręcić lokalny numer. Kazde 100 metrów wydaje się wiecznością, mam wrażenie, że ciągle idę pod wiatr, że nawet małe podmuchy zefirka mi przeszkadzają. Budka nie działa. Szukam kolejnej. Tylko na kartę. Spotykam pana. Życzliwy pan użycza mi swojej komórki i dzwonię do Marty. Marta mieszka tutaj od kilku lat i poznałyśmy się przez moją stronę internetową. Marta jest kochana i dzięki niej mam miejsce w marinie. Ba! Nie „jakieś tam” miejsce, ale mogę postawić Tanaszę przy doku Gream’a i Esther Townes. O nich za moment, natomiast przez telefon ustalamy z Martą, że przyjdzie razem z Krzysiem do mnie wieczorem. Toczę się z powrotem na jacht. Zasypiam. Odwiedzają mnie państwo Townes, miło mi ich poznać! Rozmawiamy chwilę i umawiamy się na jutro. Marta z Krzyśkiem przychodzą i od razu „klikamy”, choć widzimy się pierwszy raz na oczy. Idziemy do pobliskiej kafejki. Krzyś poszedł po kawę, ale przez przypadek zamawia także ciasto marchewkowe. Kawa jest pyszna i wielka, ciasto też... Jak tu inaczej aniżeli w Port Moresby. Przechodzę absolutny szok, że można wrócić na jacht nocą i nie trzeba się bać. Emocje nie pozwalają mi zasnąć. Zaczynam porządki i tak mi schodzi do trzeciej nad ranem, po czym znowu zasypiam. Jestem w Australii! Byłam tu już razy kilka, ale jeszcze nigdy wcześniej nie wpłynęłam do portu samodzielnie.
<< poprzedni post wróć do listy następny post >>