10 - 05 - 2009
kawa, kawa, kawa… nawet koję na podłodze zrobiłam sobie tak niewygodną by nie móc głęboko zasnąć gdy kładłam się na parę minut odpocząć... na wypiętrzeniach terenu były ostre załamujące się fale, prąd wynosił mnie od wyspy, ciągle korygowałam kurs...

- widzę wyspę Św. Łucji! Widoczność słaba, ale jest!!!pełno kuterków rybackich.
 
-zatoka Rodney Bay jest fajna, osłonięta, dużo małych jachcików i jachtów na kotwicy...

-jestem! marina jest nowa, spotkałąm tu tylko bardzo miłych ludzi (wyobraźcie sobie, że kiedy opowiedziałam lokalnym władzom, że zawitałam na Św. Łucję w związku z akcją charytatywną zdecydowano odstąpić od pobierania opłat – bardzo dziękuję!) 

- prysznic był boooooski!!!!!!!!!!!!!!
 (takie „małe” rzeczy, a tak cieszą, hahaha)
5400 mil od Kapsztadu za nami...

p.s. ten rybak, o którym Wam wspominałam dwa dni temu, zapadł mi w pamięć, bo w taką noc jak wtedy, dwa statki „dostające w kość” od morza tak samo - jakoś tak czuliśmy się jak starzy znajomi... powiedział, że ktoś nade mną czuwa... oby czuwał nadal...
<< poprzedni post wróć do listy następny post >>