dziś jakby mniej burzowo, na razie, odpukać w niemalowane.
wiatr w nos, choć nie zbyt silny, to po prostu niewygodnie, bo nie da się iść tam gdzie chcę.
w nocy przeżyłam atak owadów. owady - takie ćmy chyba, zrobiłam tym „paskudom” zdjęcia, to jak dopłynę na Galapagos to zobaczycie. były ogromne – jedna trzecia dłoni. przesadzam? No, może troszeczkę. ale było ich tak dużo, że bałam się czegokolwiek dotykać, bo siedziały wszędzie. no czułam się jak zaatakowana, opanowana przez najeźdźcę. moja przestrzeń, moja prywatność została mi zabrana! o zgrozo! pierwszy raz tak sie czułam w czasie tego rejsu, bezsilna… bo ani tego klapkiem nie walniesz - takie to duże, ani wypchnąć tego ręcznikiem ze środka się nie da… jak spróbowałam to zaczęły latać jak wściekłe, musiałam na chwilę schować się przed nimi w śpiworze!
nawet jedna ważka spała sobie przy gps’ie spała. owady sprawiały, że moje cykliczne wyjścia na zewnątrz co 15 minut w celu rozejrzenia się za statkami, okupione były krzykami i moją skwaszoną miną, a potem wielominutowym nastawianiem się psychicznie na powrót do kabiny.
na szczęście, rano już nieproszonych gości nie było. Zniknęły tak samo szybko jak się pojawiły… jak ja nie lubię takich robalów!
zachód słońca, kolejny, spektakularny, ale słońce zachodzące na czerwono nigdy nie napawa mnie radością...